Zarząd Regionu Toruńsko-Włocławskiego NSZZ "Solidarność", ul. Piekary 35/39, 87-100 Toruń
tel. 56 622 41 52, 56 622 45 75, e-mail: torun@solidarnosc.org.pl

Blog Archives


Pamięci bohaterów niepodległości

29 marca 1950 r. – straceni w więzieniu mokotowskim w Warszawie:

– ur. 3 I 1924 r. Zygfryd Kuliński, ps. Albin, żołnierz podziemia antykomunistycznego. W październiku 1947 r. dołączył do oddziału Wiktora Stryjewskiego „Cacki” i działał k.Lidzbarka i Brodnicy, rozbijając posterunki MO i biorąc udział w akcjach ekspropriacyjnych w Gralewie, Bieżuniu, Nowym Świecie, Kamieniu Kotowym i Staroźrebach. 8 lutego 1949 r. zatrzymany po donosie przez UBP w Małej Wsi,

– ur. 5 XI 1923 r. w Bromierzu Wacław Michalski, ps. Gałązka, żołnierz AK w czasie okupacji niemieckiej, a po wkroczeniu wojsk sowieckich w 1945 r., żołnierz ROAK. W październiku 1947 r. dołączył do oddziału Wiktora Stryjewskiego „Cacki” i wraz z nim działał w okolicach LIDZBARKA i Brodnicy, rozbijając posterunki MO i biorąc udział w akcjach ekspropriacyjnych, m. in. w Gralewie, Bieżuniu, Nowym Świecie, Kamieniu Kotowym i Staroźrebach. 8 lutego 1949 r. aresztowany przez UB po bitwie we wsi Gałki,

– ur. 6 stycznia 1914 r. we wsi Księty Stanisław Konczyński, ps. Kunda, Stary. W czasie okupacji niemieckiej był żołnierzem AK Obwodu „Sierpc”. Od stycznia 1945 r. służył w oddziale ROAK i brał udział w walkach na terenie województwa warszawskiego, również w okolicach LIDZBARKA i DZIAŁDOWA, BRODNICY, a od października 1947 r. w oddziale NOW dowodzonym przez Jana Malinowskiego. 11 lutego 1949 r. został wzięty do niewoli po walce z oddziałem KBW, UBP i MO i w okolicach Sinogóry. Po bestialskim śledztwie, wyrokiem WSR w Warszawie skazany został na karę śmierci,

– ur. 10 lutego 1921 r. w Raczynach Seweryn Oryl, ps. Kanciasty. W czasie okupacji niemieckiej służył w oddziale AK Obwód „Mława”, działającego również w okolicach DZIAŁDOWA. Wiosną 1946 r. wstąpił do oddziału ROAK dowodzonego przez Franciszka Majewskiego. W listopadzie 1947 r. został żołnierzem NSZ. 12 lutego 1949 r. został aresztowany przez UBP w Zieluniu. Wyrokiem WSR w Warszawie z dnia 29 września 1949 r. został skazany na karę śmierci.

– ur. 5 czerwca 1928 r. w Raczynach Karol Rakoczy, ps. Bystry. Po kapitulacji Niemiec służył w oddziale ROAK Obówd „Mewa” działającym na terenie powiatów: lipieńskiego, mławskiego, DZIAŁDOWSKIEGO, płockiego. płońskiego, rypińskiego, brodnickiego i sierpeckiego. 11 lutego 1949 r. został aresztowany i skazany przez WSR w Warszawie na karę śmierci.

Wyklęty oddział Balli

Z NASZYCH REGIONALNYCH TRADYCJI NIEPODLEGŁOŚCIOWYCH

ODDZIAŁ STANISŁAWA BALLI „SOWY”

   Gdy skończyła się niemiecka okupacja Pomorza, a pod osłoną pepesz zwycięskiej Armii Czerwonej zaczęto instalować nową władzę, której już pierwsze posunięcia rozwiały nadzieję na samodzielność Polski, oni postanowili walczyć dalej. Mieli zbyt rogate dusze aby po przegnaniu jednego okupanta kłaniać się drugiemu. Gdy legalnie nie dało się zapewnić spokoju swoim ziomkom, wówczas otwarcie chwycili za broń. Wkrótce partyzanci Stanisława Balli „Sowy” przejęli niemal całkowitą kontrolę nad sporym obszarem, o kształcie wielokąta wyznaczonego przez miejscowości: Lubawa, Górzno, Radoszki, Głęboczek, Mroczno, Grodziczno, Koszelewy, Płośnica, Dłutowo. Funkcjonowali na terenie powiatów: brodnickiego, działdowskiego, nowomiejskiego.

  Po przejściu frontu przez ziemię lubawską i michałowską (pod koniec stycznia 1945 roku) absolutną władzę na tym terenie przejęły Komendantury Wojenne podległe NKWD i radziecki wywiad wojskowy SMIERSZ. Niemal natychmiast rozpoczęli aresztowania ludzi, rekwizycje majątku, a także zwykłe rabunki, rozboje, gwałty. Ponieważ dowódcy okolicznych oddziałów Armii Krajowej nie mieli jasnych instrukcji jak zachować się wobec wojsk radzieckich, natomiast rozkaz komendanta Okulickiego z 19 stycznia o samo rozwiązaniu jeszcze tu nie dotarł, to większość z nich postanowiła dać podległym sobie partyzantom wolną rękę. Tak też postąpił kapitan Paweł Nowakowski „Leśnik” dowódca obwodu AK w Działdowie, którego plutony w czasie okupacji niemieckiej operowały na rozległym obszarze ziemi michałowskiej (Brodnica), lubawskiej (Lubawa), działdowskiej (Działdowo). Sam postanowił nie ujawniać się, natomiast części podległych sobie ludzi zezwolił na wstąpienie do miejscowych formacji … Milicji Obywatelskiej. Ten – z dzisiejszego punktu widzenia – nieco szokujący pomysł miał dość proste uzasadnienie; jeżeli my nie opanujemy organów tworzącej się władzy, to przywiozą nam tu swoich ludzi z Polski. Potem miało się okazać jak zbawienne skutki miała ta decyzja dla skuteczności wywiadu podziemnego ruchu oporu. Tymczasem pracę w Milicji rozpoczęło m.in. dwóch dowódców plutonów „Leśnika”; Stanisław Balla „Sowa” i Andrzej Różycki „Zjawa”. Dzięki temu doskonale rozpoznali jej struktury, funkcjonariuszy, zdobyli też listy UB-eckich konfidentów rozmieszczonych od Lubawy, po Brodnicę. Niestety, zdarzały się w tej „służbie” momenty ciężkie, gdy nie mogli ostrzec ludzi przed aresztowaniami. Najbardziej wstrząsającą akcję przeżyli w połowie lutego 1945 roku, gdy pod dowódczym nadzorem wojsk NKWD musieli wziąć udział w osłonie likwidacji bolszewickich obozów zbiorczych w Brodnicy, Jabłonowie i Lubawie. Z tych i innych miejsc, ciężarówkami, zarekwirowanymi furmankami, a także kolumnami pieszymi NKWDziści sprowadzili do obozu koncentracyjnego w Działdowie setki mieszkańców ziemi michałowskiej oraz lubawskiej (obóz urządzony w starych koszarach przez SS, po „wyzwoleniu” przejęli bolszewicy, ludzi tam więziono w potwornych warunkach). Niektórych od razu kierowano do Iławy, gdzie na szerokich torach (rosyjskich) oczekiwały bydlęce wagony (w tym Milicja już nie uczestniczyła), po czym wysłano w głąb ZSRR… Pod koniec marca 1945 roku sytuacja się zaostrzyła. Do komend Milicji i UB w Brodnicy, Nowym Mieście Lubawskim, Lidzbarku, Lubawie przysłano uzupełnienia po lubelskiej szkole NKWD. Jak wspominał Andrzej Różycki „Zjawa” (na zdjęciu) byli to funkcjonariusze napakowani powierzchowną ideologią koimunistyczną, prostaki, pełni nienawiści do AK. Mieli też zaletę; ponieważ  większość z nich potrafiła nawet nieźle czytać i niewmal wszyscy legitymowali się ukończeniem co najmniej dwóch – trzech klas przedwojennej podstawówki gdzieś na kresach…. Szybko zaczęło dochodzić do scysji między „lokalnymi” milicjantami, a „lubelskimi spadochroniarzami”, gdyż ci ostatni koniecznie chcieli zaostrzenia represji politycznych, podczas gdy „miejscowym” zależało jedynie na neutralizowaniu zjawisk kryminalnych. Poza tym o żadnej ich lojalności wobec „starych” nie było mowy, co mogli w każdej chwili wykorzystać bolszewiccy zwierzchnicy. W tej sytuacji inicjatywa b. dowódcy okręgu AK Pawła Nowakowskiego trafiła na podatny grunt. W kwietniu zwołał swoich byłych podkomendnych: Stanisława Ballę „Sowę”, Franciszka Wypycha „Wilka”, Andrzeja Różyckiego „Zjawę” i Mieczysława Karpińskiego „Kusocińskiego” by poinformować ich o formowaniu organizacji „Ruch Oporu Armii Krajowej”. Wszyscy bez zastrzeżeń podjęli decyzję o utworzeniu w ramach ROAK lokalnego oddziału, mającego operować na terenie ziemi lubawskiej i michałowskiej. Póki co, kapitan Nowakowski, który przybrał nowy pseudonim „Łysy”, wydał im polecenie trwania w strukturach MO, zbieranie broni, medykamentów, prowadzenie wielokierunkowego rozpoznania. Wtedy jeszcze nie wiedzieli, że NKWD i SMIERSZ (radziecki wywiad wojskowy) wpadł na ślad AKowskiej przeszłości milicjantów Balli i Rózyckiego. Ludzie UB aresztowali ich na początku lipca. Mieli zostać wydani w łapy śledczych z NKWD z łatwym do przewidzenia finałem, lecz wtedy, przy pomocy milicjantów – dawnych AKowców zorganizowano brawurową, sensacyjną wręcz ucieczkę z więzienia bezpieki. Ze względu na formę tego artykułu pominę teraz wiele kolejnych zdarzeń, dość, że w marcu 1946 roku w lasach między spaloną przez Rosjan Lubawą, Brodnicą, Działdowem, Lidzbarkiem Welskim (wszystkie te miasteczka zdemolowane, zrujnowane pożarami wywołanymi przez pijane bandy rosyjskich żołnierzy) operował uzbrojony po zęby oddział oznaczony jako II kompania Pomorskiej Brygady Ruchu Oporu Armii Krajowej „Znicz”, dowodzona przez Stanisława Ballę „Sowę” (używającego też pseudonimu „Sokół Leśny”). Jego dwa plutony (50 partyzantów pod bronią, 70 w stałej rezerwie) były dość oryginalnie podzielone, a mianowicie pierwszym dowodził Franciszek Wypych „Wilk” i ten miał pod komendą niemal samych ludzi z dawnej Kongresówki, uzbrojonych w radziecką broń, natomiast drugim komenderował Andrzej Różycki „Zjawa”, mający pod sobą wyłącznie żołnierzy pochodzących z Pomorza (niektórzy mieli za sobą dezercję z Wehrmachtu), uzbrojonych w niemieckie automaty, ciężkie karabiny maszynowe, pazerfausty, moździerze. Szybko opanowali rozległy teren powiatów działdowskiego, nowomiejskiego, zwłaszcza wschodnią część brodnickiego, północną rypińskiego i mławskiego, także zachodnią ostródzkiego. Ternowe placówki MO i UB regularnie „obierano” z broni automatycznej.  Szczególnym ulubieńcem oddziału był szef Lidzbarskiego komisariatu bezpieki – Żyd – Josek Schlenger. Tylko od stycznia do lipca 1946 oddziały Balli trzy razy zajęły mu komendę, po czym mimo jego lamentów, za każdym razem ogałacały ją z wszelkiej broni. Nikt przy tym nie zginął, bo Josek nie był taki głupi, żeby strzelać do „leśnych” i ryzykować swoją głowę. Zresztą nie ponosił za to żadnych konsekwencji, ponieważ władza ludowa nie mogła znaleźć chętnego do zastępstwa na takim niebezpiecznym terenie. Oddział szybko dorobił się swoistego „regulaminu postępowania”. Po zajęciu urzędów, natychmiast niszczono dokumentację, zwłaszcza dotyczącą obowiązkowych dostaw rolnych. Niemal kompletnie zatrzymano denuncjację „wrogów ludu”, bo kolaborantów nowej władzy tak zastraszono, że sami pilnowali, aby zwolennikom „leśnych” nic się nie stało. Nieliczne komórki PPR rozwiązywano w ten sposób, że przyłapanych działaczy, na oczach całej, zazwyczaj mocno rozbawionej sytuacją wsi zmuszano do …. zjadania legitymacji, czy innych dokumentów. Czasami „zezwalano” na popijanie ich osoloną wodą, lub … rozwodnioną gnojówką (co miało miejsce w Górznie, Mrocznie, Kiełpinach). Jednak akcje oddziałów „Sowy” nie zawsze kończyły się takimi pozornymi facecjami. Gdy późną wiosną 1946 roku schwytano na drodze z Lidzbarka do Brodnicy dwóch UB-owców, którzy w maju, w areszcie zamordowali dwóch młodych poruczników AK z oddziału „Łysego” – rozstrzelano ich na miejscu, podobnie jak porucznika Mioduskiego z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Działdowie (tego za morderstwo dwóch zdemobilizowanych żołnierzy Andersa). Innego UB-eckiego zbrodniarza, niejakiego Piwkę (ten szubrawiec i bolszewicki bandzior jeszcze niedawno miał w Lidzbarku Welskim ulicę swojego imienia!) wystawił partyzantom pod lufy sam komendant MO z Kiełpin. Dzięki dobremu wywiadowi, o wielu planach bezpieki „Sowa” wiedział na tyle wcześnie, że mógł planować kontr posunięcia. Np. 20 marca dostał wiadomość, że bezpieka z Brodnicy, Nowego Miasta, Rypina, Lidzbarka i innych planuje wielką obławę na jego oddział. Postanowił wyprzedzić cios. Wysłał pierwszy pluton „Wilka”,  aby podlegli mu „Kongresiaki” zaatakowali posterunek w Mrocznie. Drugi pluton „Zjawy” zaczaił się na przedmieściach Nowego Miasta oraz przy drodze do Brodnicy. W zasadzkę wpadli najpierw milicjanci i ubecy z Nowego Miasta, potem plutony posiłkowe z Brodnicy. Ponieważ nie usłuchali wezwania do poddania się, sprowokowali bitwę, w której pomimo liczebnej przewagi ulegli, tracąc wielu zabitych i rannych, przy jednym lekko rannym żołnierzu „Zjawy”. Takiego szczęścia nie mieli partyzanci w dniu 2 sierpnia 1946 roku pod Górznem, gdzie żeby wyjść z okrążenia „Pomorzaki” „Zjawy”, na rozkaz Balli użyli całej siły ognia, z ciężkimi karabinami maszynowymi, panzerfaustami włącznie. W jednej chwili zrobili UB-kom prawdziwe piekło i choć stracili kilku ludzi – wyrwali się z kotła. Mimo przeprowadzenia ponad 50 akcji zbrojnych, mimo konieczności wymykania się licznym obławom bezpieki, bojców Armii Czerwonej, NKWD, nawet czołgów (pod Zieluniem), itp., oddział Stanisława Balli „Sowy” nigdy nie został rozbity. „Przeszli do cywila” z rozkazu dowódcy –kapitana Nowakowskiego „Łysego”. O ich wyczynach na ziemi michałowskiej i lubawskiej do dziś opowiada się wręcz legendy, tym bardziej, że cieszyli się wielką, autentyczną sympatią i zaufaniem miejscowych. Z nich, na wiosnę 1946 r wydzielił się oddział pochodzącego z pod Brodnicy Marcjana Sarnowskiego  pseudonim „Cichy”.  Ten w krótkim czasie stał się siejącym grozę wśród brodnickich i nowomiejskich UBeków – upiorem. Czasem wyolbrzymia się ich czyny, czasem zbyt wygładza, dodaje zabawne szczegóły. Stanisław Balla by się za to nie pogniewał, bo był człowiekiem pogodnym, wszak wolna, demokratyczna Polska, która mu się śniła taka pogodna miała być. Piotr Grążawski ODDZIAŁY NIEPODLEGŁOŚCIOWEGO PODZIEMIA OPERUJĄCE NA DZISIEJSZYCH PÓŁNOCNO-WSCHODNICH KRESACH WOJEWÓDZTWA KUJAWSKO-POMORSKIEGO
  1. Oddział Wiktora Stryjewskiego ps. „Cacko”, do 1947roku. Główna baza na terenie powiatu rypińskiego. Licząca przeciętnie 20 żołnierzy, doskonale uzbrojona grupa, która działała do 1949 roku. Sam „Cacko” był niesamowitym oryginałem; elegancko ubrany, z cygarem w zębach, czasem poruszał się amerykańską limuzyną, ale dla bolszewików bezwzględny.
  1. Oddział Franciszka Przysiężniaka ps. „Ojciec Jan”. Jego 40 osobowy oddział działał w trzech powiatach: brodnickim, wąbrzeskim, lipnowskim. Funkcjonował do maja 1946 roku.
  1. Oddział „Ruczaja” – Henryka Siwonia, liczący w najlepszym czasie 108 osób czasami zapędzał się za dawną granicę Kongresówki (lasy koło Wapna i Kominów przy Brodnicy). Głównym terenem jego działania były powiaty: lipnowski, rypiński, wąbrzeski, grudziądzki. Gdy w czerwcu 1946 roku, podczas potyczki z UB poległ Siwoń, zastąpił go Władysław Matyjek ps. „Biały”.  Wkrótce wpadł w łapy UB i 5 sierpnia 1946 r Wojskowy Sąd Rejonowy w Bydgoszczy podczas sesji wyjazdowej w Wąbrzeźnie (tzw. pokazówka) skazał Matyjka na karę śmierci.
  1. Oddział „Tobiasza”. Licząca ok. 40 żołnierzy grupa działała w latach 1945-46 na szerokim obszarze między województwami: pomorskim, olsztyńskim, warszawskim. Dowódca Czesław Tobiasz poległ w czasie akcji w połowie 1947 roku.
  1. Oddział Stanisława Gołaszewskiego „Groma” – równorzędnie – „Opaszki”. Zawiązany jesienią 1945 roku, liczył około 60 osób. Działał w powiatach brodnickim i wąbrzeskim. Rozwiązany na początku 1947 roku.
  1. Oddział, a pierwotnie organizacja Aleksandra Mościckiego ps. „Jacek”, działająca na terenie powiatów rypińskiego, brodnickiego, działdowskiego. W jego ramach operowało kilka grup zbrojnych, z których najaktywniejszą dowodził Jan Rydzyński ps. „Sokół” (głównie między Lubawą a Nowym Miastem).
  1. Oddział Stanisława Balli „Sowy”, „Sokoła Leśnego”. Najwięcej głośnych i skutecznych akcji na terenach powiatu brodnickiego i nowomiejskiego. Po dziś dzień o akcjach tego 60 osobowego oddziału opowiada się wręcz legendy! Częściowo rozbity w połowie 1947 roku – zakończył działalność. Stanisław Balla został aresztowany dopiero pod koniec lat 50. Przeżył kilka lat więzienia.
 
  1. Oddział „Żbika” Longina Zakrzewskiego. Po jego śmierci (zginął w czerwcu 1946 roku) grupa działała jeszcze do wiosny 1947 roku. Pierwotnie oddziałem dowodził Stefan Dzwonkowski ps. „Dzwonek”. 20 – osobowa grupa operowała na terenie powiatu brodnickiego, nowomiejskiego, rypińskiego.
text -Piotr Grążawski Zdjęcie tytułowe przedstawia partyzantów Balli. Dowódca – Stanisław Balla w  środku, w płaszczu.

Przekop Mierzei etapami

W urodziny astronoma…

Pod koniec XIX wieku postać Mikołaja Kopernika zaczęła zyskiwać coraz większą popularność. Przyczyniły się do niej nie tylko wystawione wcześniej pomniki, ale również działalność popularyzatorska rozmaitych osób, oraz stowarzyszeń zarówno polskich, jak niemieckich (m.in. prowadzących już wtedy spór o narodowość astronoma), z których zdecydowanie wyróżniało się toruńskie Coppernicus- Verein fuer Wissenschaft und Kunst. To w gronie członków tego towarzystwa naukowego po raz pierwszy pojawiła się idea odnalezienia grobu astronoma. Bardzo szybko przekonano się, że sprawa jest dość karkołomna, ponieważ znano jedynie ogólne miejsce pochówku – olbrzymią (96m długości!) katedrę we Fromborku. Poszukiwania tam jakiejkolwiek inskrypcji nagrobnej spełzły na niczym, ponieważ takiej… nie było. Również władze kościelne, przychylnie ustosunkowane do idei nie dysponowały żadnym dokumentem czy planem uściślającym miejsce ewentualnego grobu. Ponadto, przez wieki funkcjonowania katedry pochowano pod jej posadzką dosłownie setki ludzi! Pomijając już kwestię wiarygodnej identyfikacji ewentualnie odnalezionych szczątków, to aby na nie natrafić potrzebny był chyba tylko cud, a te – jak wiadomo – na zamówienie się nie zdarzają. Kolejne próby wszczynano jeszcze kilkakrotnie, jednak przypominały raczej szukanie igły w stogu siana. Tak było do 2004 roku. W 2004 roku przybył do fromborskiej katedry profesor Jerzy Gąssowski z Instytutu Antropologii i Archeologii Wyższej Szkoły Humanistycznej w Pułtusku. Oprócz ekipy swoich studentów sprowadził do świątyni georadar, czyli urządzenie wysyłające w głąb ziemi fale elektromagnetyczne. Na podstawie powstałej mapy archeolodzy wytypowali trzy groby, w których mógł spoczywać Kopernik. Eksploracja tych miejsc nie przyniosła jednak powodzenia. Trop był fałszywy, bo szybko wyszło, że znalezione wówczas szczątki należały do różnych ludzi kilkuletniej dziewczynki, kanonika Gąsiorowskiego, pochowanego tu w 1767 roku (znaleziono cynową tabliczkę z jego nazwiskiem i datą pogrzebu), oraz jakiegoś niezidentyfikowanego mężczyzny, który zdaniem analityka antropologicznego profesora Karola Piaseckiego (Uniwersytet Szczeciński) na pewno nie był poszukiwanym astronomem. Reszty znalezionych fragmentów szkieletów też nie można było związać z osobą Kopernika. Niepowodzenie nie zraziło prof. Gąssowskiego. Przerwał pracę na kilka miesięcy i jeszcze raz przestudiował wszystkie dostępne archiwalia, oraz zwyczaje pogrzebowe. W lipcu i sierpniu 2005 roku postanowiono zawęzić obszar poszukiwań i skupić się wyłącznie wokół podziemia przy ołtarzu Świętego Krzyża. Istniało silne przypuszczenie, iż Kopernik jako kanonik fromborski mający pod opieką ten ołtarz, właśnie w jego pobliżu został pochowany (zgodnie z panującą ówcześnie tradycją). Pomimo uściślenia miejsca, nikt nie odważył się mieć pewności co do ostatecznego sukcesu (żeby uniknąć określenia, iż praca przypominała nieco szukanie igły w stogu siana). Popatrzmy na fakty. Ołtarz Świętego Krzyża znajduje się mniej więcej w połowie prawej nawy bocznej katedry. Aby odsłonić niewielki obszar pod wykop należało ostrożnie zdjąć zabytkową posadzkę ważącą około 2 ton! Eksploracja nie mogła jej zniszczyć ani zachwiać równowagi dużych elementów architektonicznych, takich jak sam ołtarz czy ambona. Wiadomym było, że tylko za życia Kopernika (1473- 1543) tym samym ołtarzem opiekowało się pięciu, może nawet sześciu kanoników, ilu potem- nie wiadomo. Już po pierwszych ruchach łopat wyszło, iż szkieletów jest znacznie więcej, niż można było przypuszczać, a na dodatek część z nich była przemieszana. Zresztą sam profesor Gąssowski, zmartwiony, stwierdził w wywiadzie dla jednej z gazet – „W czasie potopu Szwedzi sprofanowali katedrę i wyrzucili niektóre szkielety. Możliwe, że także Kopernika. Gdy umierał, nie był wcale taki sławny”. Jednak poszukiwania trwały dalej. Mozolnie, kość po kości wyciągano z dołu, zaś antropolodzy składali je w szkielety. Pracami tego zespołu kierował prof. Karol Piasecki z Uniwersytetu Szczecińskiego. Część analiz antropologicznych wykonywano niemal na posadzce katedry. Ostatecznie, zespół profesora Piaseckiego zakwalifikował do końcowego etapu szczątki jednego człowieka. Z pobieżnych badań wynikało, że są to spore fragmenty szkieletu kilkudziesięcioletniego mężczyzny. Uważnie zbadano zwłaszcza dość dobrze zachowaną czaszkę, która nosiła wyraźny ślad po zranieniu (na lewym łuku brwiowym). To było kapitalne odkrycie, ponieważ wszyscy doskonale mieli w pamięci znany portret Kopernika (niektórzy uważają go za autoportret) z czasów, gdy miał on 30-40 lat, z widoczną blizną właśnie na lewym łuku brwiowym! W grupie poszukiwaczy wzrosło napięcie. Czyżby znaleziono wreszcie szczątki samego astronoma?! Na ogłoszenie pełnego sukcesu było jeszcze za wcześnie. Teraz do pracy przystąpili specjaliści z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Komendy Głównej Policji. Wprowadzili obraz znalezionej czaszki do komputera i sugerując się tylko jej kształtem, oraz „anatomicznymi subtelnościami” układu ludzkich mięśni, chrząstek itd. zrekonstruowali najbardziej prawdopodobny wygląd „człowieka z fromborskiej katedry”. Efekt ich pracy (publicznie prezentowany 3 listopada 2005) porównano ze znanymi portretami Kopernika. Podobieństwo jest uderzające! Pewna charakterystyczna asymetria twarzy, specyficzne skrzywienie nosa- efekt jakiegoś urazu z dzieciństwa, blizna na lewym łuku brwiowym… Tak, to nie mógł być przypadek! Nadkomisarz  Dariusz Zajdel firmujący komputerową rekonstrukcję sam wydawał się być zaskoczony. Po 462. latach od śmierci wielki astronom „odzyskał twarz”! Badania DNA przeprowadzone w laboratorium Uniwersytetu w Uppsali potwierdziły, że odkryte we Fromborku szczątki należą do Mikołaja Kopernika. Identyfikację udało się przeprowadzić dzięki szwedzkim naukowcom, gdyż księgi, które należały do słynnego astronoma znajdują się w Muzeum Gustavianum w Uppsali. Inicjatorem porównania materiału genetycznego znajdującego się w księdze – ze szczątkami znalezionymi we Fromborku był prof Göran Henriksson, prof. astronomii przy Uniwesytecie w Uppsali. W szwedzkim muzeum znajdują się między innymi dwie księgi należące wcześniej do Mikołaja Kopernika. ”Kalendarz Rzymski” Johhannesa Stöfflera był wlasnością astronoma przez 25 lat. Kopernik był jedyną osobą, która czytała księgę dokładnie. Słynny astronom robił też notatki w Kalendarzu. Po śmierci Kopernika księga została podarowana Bibliotece Warmińskiej, po czym – oczywiście – zrabowana podczas Potopu przez wojska szwedzkie (od nich trafiła do biblioteki w Uppsali). Grób pod posadzką, w którym złożono obecnie sarkofag ze szczątkami Mikołaja Kopernika, znajduje się we fromborskiej archikatedrze. Po pięciu latach od odnalezienia grobu Kopernika i dwa lata po ostatecznej identyfikacji szczątków, w maju 2010 roku, odbył się powtórny pogrzeb astronoma. Prochy złożono pod posadzką przy ołtarzu św. Krzyża, którym za życia, jako kanonik, opiekował się Kopernik. Znajduje się on w prawej nawie archikatedry. Nad grobem umieszczono 3-metrowej wysokości nagrobek mający formę modelu Układu Słonecznego. Uroczystości powtórnego pogrzebu Kopernika trwały od lutego 2010. Rozpoczęły się 19 lutego (w dniu urodzin Kopernika) w Toruniu w bazylice katedralnej, gdzie astronom był ochrzczony. Stamtąd trumna z prochami została przewieziona do Olsztyna (gdzie Kopernik mieszkał, pracował i ogłaszał swoje dzieła naukowe) i była wystawiona w tamtejszym zamku przez prawie trzy miesiące. Następnie w olsztyńskiej katedrze odprawiono uroczystą mszę św. żałobną. Potem sarkofag przejechał do Fromborka, po drodze odwiedzając warmińskie miasteczka, z którymi związana była działalność Kopernika. Powtórny pogrzeb odbył się 22 maja 2010 – niemal w rocznicę śmierci (przypadającą 24 maja) astronoma.
Piotr Grążawski  (art. po 2 dniach przejdzie do działu „RÓŻNE”)
Poniżej – Katedra we Fromborku

Nasze tradycje regionu

Dzień, w którym milknie kolęda   Od wieków, na Pomorzu, w katolickich domach opowiadano sobie starą polską legendę, według której w lutowe noce po polach i miedzach chodzi Matka Boska trzymając w dłoni zapaloną świecę, której blask oświetla drogę zbłąkanym wędrowcom, zaś ciepło chroni oziminy przed wymarznięciem. W tej wędrówce towarzyszy jej obłaskawiony wilk zwany gromnicznym, którego Najświętsza Panienka ocaliła litościwie przed rozsierdzonymi chłopami, skierowała na drogę dobra i uczyniła swoim sługą…. Dziś, w dobie autostrad i satelitarnych nawigacji, gdy człowiek- mądrala rozepchnął się ze swoją hałaśliwą cywilizacją zarówno zagubiony wędrowiec, jak i wilk wzbudzają jedynie uśmieszek, lecz zupełnie niesłusznie… Pamiętam, pewien obrazek wiszący w kuchni mojej babci. Przedstawiał śnieżny, krajobraz pogrążonej w nocnym śnie wsi. Między opłotkami szła Matka Boska. Jej zwiewna biała szata, leciutko otulała zgrabną sylwetkę, zaś głowę i plecy okrywała prosta wiejska chusta. W ręku, niczym opuszczony miecz trzymała zapaloną gromnicę, której światło padało na wystraszone pyski czającego się – jeszcze przed chwilą sunącego w stronę ludzkich zagród – wilczego stada…. Fascynowała mnie ta scena Pięknej Pani nieustraszenie trzymającej w szachu krwiożercze bestie kulące się przed migotliwym światłem gromnicy. Ludzie w zaśnieżonych chatach spali sobie nieświadomi czającego się niebezpieczeństwa, lecz Ona czuwała… Zresztą może właśnie dlatego oni spali spokojnie, ponieważ wierzyli, iż jest na tym świecie siła potężniejsza od największego zła… Minęły lata i dziś wiem, że była to reprodukcja obrazu z bogatej twórczości krakowskiego malarza Piotra Stachewicza. Choć krytycy sztuki akurat to dzieło wykonane w cyklu „Legendy o Matce Bożej” zaliczali do jednych z najsłabszych w artystycznym dorobku pana Piotra, to jakby na przekór tym stwierdzeniom, lud polski przyjął obraz bardzo serdecznie, a liczne reprodukcje zdobiły polskie domy przez długi okres czasu, zanim pycha nowoczesnej estetyki nie wymiotła go z naszych ścian. Święto światła Jak pewnie większość Czytelników zorientowała się, ten może nieco długi wstęp nawiązuje wprost do Święta Ofiarowania Pańskiego, czyli Matki Bożej Gromnicznej, które tu na Pomorzu, zwłaszcza w czasach zaborów było szczególnie celebrowane i lubiane, do tego stopnia, że zaliczano je do „świąt polskich”. Podania głoszą, że Kościół obchodził je już od IV wieku, a w kalendarzu liturgicznym wyznaczono mu datę 2 lutego. Choć liturgicznie okres Bożego Narodzenia kończy się wcześniej, bo w święto chrztu Jezusa (niedziela po Trzech Królach), to jednak według wspomnień i badań etnograficznych istniała tradycja, że dopiero „Gromniczna” kończyła ostatecznie śpiewanie kolęd, a nawet trzymanie w domach ozdób i choinek bożonarodzeniowych. Podstawą historyczną Święta jest zapis Ewangelii według Łukasza mówiący, iż Jezus, zgodnie z Prawem Mojżeszowym jako dziecko był ofiarowany Bogu w świątyni jerozolimskiej („Każde pierworodne dziecko płci męskiej będzie poświęcone Panu” Łk. 2,22-23). Wynikało też z niego, że gdy kobieta urodziła syna, przez czterdzieści dni była uważana za rytualnie nieczystą (Kpł 12, 1-8). Dopiero gdy minął ten czas mogła wejść do świątyni. Ofiarowanie pierworodnego nawiązywało do wyzwolenia Żydów z niewoli egipskiej i ocalenia ich przed ostatnią plagą (Wj 12, 29-30). Widząc Dziecię, starzec Symeon wypowiedział proroctwo: „Oto Ten przeznaczony jest na powstanie i na upadek wielu w Izraelu, i na znak, któremu sprzeciwiać się będą. A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu (Łk 2, 34-35). Nazwał Jezusa „światłem na oświecenie pogan i chwałą Izraela”. Ludowa nazwa bierze się – rzecz jasna – od świecy, gromnicy, którą w tym dniu, po poświęceniu w kościele starano się donieść zapaloną do domu, by rozpalić od niej ogień zwiastujący zgodę i miłość w rodzinie. Ludowe zwyczaje Dziś już mało kto celebruje stary zwyczaj obchodzenia z gorejącą gromnicą całego gospodarstwa czy zapalania jej w trudnych dla rodziny momentach jako znak Bożej Jasności. Prawnie nikt też już nie kreśli dymem znaku krzyża na sufitowej belce (w domach nie ma belek, a na wypieszczonych gładziami sufitach nawet muchy nie siadają), wyjątek stanowi moment, gdy ktoś umiera. Wówczas, jakby wiedzeni odwiecznym instynktem kultury chrześcijańskiej chcemy, aby światło ogarnęło umierającego w ostatniej ziemskiej chwili, ulżyło w cierpieniu i poprowadziło do wiekuistej światłości. Z profesjonalnych badań etnograficznych przeprowadzonych na początku lat 60 ubiegłego wieku przez Marię Cherek i Teresę Karwicką, ale też dużo wcześniejszych; od Oskara Kolberga po księdza Władysława Łęgę wynika, że Święto Matki Boskiej Gromnicznej na znacznej części ziemi chełmińskiej i Pomorza Nadwiślańskiego było obudowane licznymi zwyczajami z kategorii ludowej pobożności, ongiś tak bardzo integrującymi Polaków, budującymi wspólnotę kresów Pomorza. Uzyskano (np. Teresa Karwicka) relacje od ludzi, którzy sami je stosowali, bądź byli żywymi świadkami (uczestnikami) ich stosowania. Z jej zapisów wynika, że także na początku drugiej połowy XX wieku w wielu domach zapaloną gromnicą robiono znak krzyża nad drzwiami i oknami, rzadziej na belce w środku izby, co miało chronić dom od pioruna. W większości uważano, że sama obecność gromnicy w domu chroni od szkodliwych następstw burzy. Wieszano ją na ścianie w rogu izby, a w ciągu roku zapalano w trakcie rozmaitych klęsk pogodowych i stawiano na oknie lub stole. Stawała się wówczas centrum uwagi domowników, uosabiała nadzieję w boską opiekę, jej blask zakreślał obszar sacrum i sam dom wydawał się opoką. Wokół, tam na zewnątrz kłębił się niemal apokaliptyczny świat pełen ołowianych chmur spomiędzy których wściekłe, nieziemskiej natury błyskawice łączyły na sekundę niebo z ziemią w jakiejś potwornej kanonadzie, wojnie poza naturą zrozumienia. Domową gromnicę dawano do ręki umierającemu, lub jeżeli było to niemożliwe stawiano przy nim, albo trzymał ją któryś z domowników. Płomień świecy jest tu jakby przedłużeniem tchnienia człowieka u bram wieczności, rodzajem świadectwa jego wiernej służby Bogu, światłem na drogę do nieznanego świata. Ciekawe, że ta sama badaczka zanotowała, iż niektórzy opalali nad świecą kilka dziecięcych włosów, aby berbecia głowa nie bolała (w ziemi dobrzyńskiej gromnicą pocierano bolące gardło, wierząc, że ból ustanie). Tak więc coś zwykłego jak gruba woskowa świeca, w oczach ludu, w różnych okolicznościach nabierała niezwykłego znaczenia. Na co dzień mało zauważalna, niepotrzebna w powtarzalnej krzątaninie znojnego życia, wówczas, gdy ono przystawało zdławione burzą, chorobą, śmiercią kogoś bliskiego, nagle urastała do podstawy obrzędowości, co zresztą ma silną podbudowę w opiniach mędrców Kościoła (a choćby Iwo z Chartres). Wprawdzie o ich naukach raczej niewiele słyszeli nasi ludowi protoplaści, to jednak mamy tu do czynienia z zadziwiającą jednią plebejskiej intuicji chrześcijańskiej oraz myśli filozoficznej. W większości świece po prostu kupowano lub otrzymywano w darze od rodziny znajomych, ale w wielu domach – zwłaszcza tam, gdzie było choćby kilka pszczelich uli – wykonywano samodzielnie. Najlepsze tworzono z nieodwirowanego miodu. Całe wycięte plastry wkładano do beczkowatego naczynia (małej beczki), a potem specjalnym tłuczkiem ugniatano masę, co powodowało wypływ na wierzch naturalnego wosku, który zbierano zostawiając miód. Możemy sobie tylko wyobrazić jak mile pachniał kościół w dniu „Gromnicznika”, gdy wypełniający go wierni zapalili swoje świece. Z pogody jaka jest w dzień Matki Boskiej Gromnicznej, jeszcze dziś wnioskują gospodarze, jak długo będzie trwała zima i jakie będą urodzaje. Swego czasu sam zebrałem te ludowe wróżby z terenu pojezierza brodnickiego; i tak; długie sople lodu, zwisające z dachu, zapowiadają niezwykły urodzaj marchwi. Szron pokrywający drzewa obiecuje obfity plon w sadach. Stąd powstały też przysłowia: Na Gromnicę masz zimy połowicę. Na Gromnicę cyruj rękawicę. Jak na Gromnicę roztaje, bendo liche urodzaje. Na Gromnicę z dachu ciecze, to się zima wej odwlecze. Na Gromnicę słuńce świeci, przyjdo mrozy i zamieci. W ikonografii ludowej Matka Boska Gromniczna przedstawiana jest także z wilkiem i koszyczkiem lub leżącym u jej stóp gniazdkiem ze skowronkami. Wierzono bowiem, że w tym dniu po raz pierwszy mimo mrozu powinien odezwać się skowronek, a ukryty w ziemi robak odwraca się w drugą stronę, sposobiąc się w ten sposób do wyjścia z kryjówki. Ludowe opowieści Na początku wspomniałem malarza Piotra Satchewicza i jego obraz Matki Boskiej Gromnicznej, a teraz dodam, że wykonał go jako ilustrację do książki zapomnianego już dziś pisarza Mariana Gawlewicza (1852-1910), kolegi słynnego Władysława Bełzy i partnera życiowego samej Marii Zapolskiej. Gawlewicz „po literacku” uporządkował ludowe bajania i wyszła mu wyborna powiastka w stylu i klimacie jakiego dziś już nie uświadczysz. „Nie tylko ludzie, lecz wszystko, co żywię, w Maryi Panny zostaje opiece; Ona się światem troszczy dobrotliwie, muszką w powietrzu, drobną rybką w rzece, ptaszyną małą z pisklęty drobnemi, nawet robakiem, co wypełza z ziemi na Zwiastowanie, gdy się wzbudzi wiosną; bo Ona świata jest Matką litosną! Dobytek ludzki ochrania od szkody i nawet wilki z żarłoczną paszczęką w zimowe noce od wiejskiej zagrody odgania sama opiekuńczą ręką. Święty Mikołaj, co je w ryzach trzyma, gdy spadną śniegi i nadejdzie zima, ich dziką hordę na części rozbija, aby za jego wyłącznym nakazem na ludzkie dobro nie spadały razem; więc mają sobie działy wyznaczone, i każdy idzie tylko w swoją stronę, gdzie mu wyznaczył święty legowisko, od ludzi z dala, od siebie nie blisko. A na Gromniczną, gdy się z kniei zwłóczą i jak rabusie po polach rozłażą, za łupem węszą, a złowrogo mruczą i między sobą na śniegu się swarzą, i głodnym zębem kłapią, i dokoła robią wyprawę na uśpione sioła, Panienka święta staje im na drodze z gromnicą w ręku, wśród tumanów śniegu i wilcze stada zatrzymuje w biegu. I tak na straży cichej wioski stoi, więc napaść przed nią cofa się i boi, i nie śmie naprzód iść, gdy światło zoczy. Gdy wystraszone stado się rozskoczy, to w jaką stronę cofnie się wilczysko, w tę już umykać musi przed gromnicą; zielone ślepia wściekłością mu świecą, ale łeb zwiesza i wyciąga szyję, jak pies skulony chyłkiem w śniegu brodzi i w ciemne lasy spłoszony uchodzi. Gdy w noc miesięczną wilki w polach wyją, ludzie się ze snu budzą z wielkim strachem, i słychać szepty pod słomianym dachem: W Twoją opiekę weźmij nas, Maryjo! I znów zasypia z tą ufnością wioska, że w śniegach nad nią czuwa Matka Boska. Na Mikołaja ani na Gromniczną, kiedy się wilki snują zgrają liczną, nie dobrze motać przędzy gospodyniom, bo łatwo jeszcze – uchowaj to Boże! – w nici wilczysko zaplątać się może i będzie potem trzymał się zagrody i przez rok cały w niej wyrządzał szkody.” Wilk – to rzecz jasna personifikacja wszelkiego zła, jakie czyha na człowieka i legenda w tym kontekście czytana powinna wzbudzić w nas refleksje… Text&foto Piotr Grążawski Ilustracja w tekście to kopia obrazu Piotra Stachewicza