Zarząd Regionu Toruńsko-Włocławskiego NSZZ "Solidarność", ul. Piekary 35/39, 87-100 Toruń
tel. 56 622 41 52, 56 622 45 75, e-mail: torun@solidarnosc.org.pl

Blog Archives


PIENIĄDZE DLA SB-KÓW

Esbecki skok na kasę: do portfeli byłych funkcjonariuszy trafiło ponad 1,46 mld złotych

Przywrócenie esbeckich emerytur ekipa Donalda Tuska obiecywała jeszcze w kampanii wyborczej. To miała być forma zapłaty za poparcie antysolidarnościowych środowisk, kiedyś bijących studentów i związkowców, dzisiaj „walczących” o demokrację i wolności obywatelskie. Jednak kilka lat bez resortowych emerytur nie oznacza, że byli esbecy przegrali wojnę o publiczne pieniądze. W sukurs komunistycznym siepaczom przyszły wolne – a jakże! – sądy, przyznając im w procesach odszkodowawczych nawet trzy miliardy złotych, a mówimy tylko o wyrokach, które zapadną w tym roku.
W polskich sądach wciąż czeka na rozpatrzenie ok. 12 tysięcy indywidualnych pozwów byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i Milicji Obywatelskiej, którzy zajmowali się czynnym zwalczaniem opozycji antykomunistycznej, w tym działaczy Solidarności. To pozwy, z których większość skończy się wyrokami przyznającymi esbekom odszkodowania i zwracającymi odebrane ustawą dezubekizacyjną wysokie emerytury. Skąd pewność, że takie będą wyroki? W 2023 roku sądy wyrokowały już w tych sprawach ponad dziewięć tysięcy razy, w większości przypadków nakazując Skarbowi Państwa wypłacenie odszkodowań – łącznie do portfeli byłych funkcjonariuszy trafiło ponad 1,46 mld złotych, co jest wyrównaniem rent i emerytur z ostatnich sześciu lat zmniejszonych ustawą dezubekizacyjną.

Przemysł dezubekizacyjny

Na bazie esbeckich roszczeń powstał cały przemysł prawniczy świadczący usługi tylko w tym obszarze prawa, wyspecjalizowane kancelarie prawnicze zaś zakładają swoje strony internetowe – koniecznie z nazwą „dezubekizacja” – i świadczą usługi w większości opłacane zgodnie z amerykańską zasadą „success fee”, czyli procentem od wygranej kwoty. Czytając uważnie oferty prawników, w oczy uderza to, że sukces jest właściwie gwarantowany. To efekt nieformalnego działającego „trójkąta” zainteresowanych stron, wśród których jest prawnik esbeka, sąd (zwykle wyrokujący na korzyść byłego funkcjonariusza służb) oraz urzędnicy działów prawnych w obecnym Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji, którzy po przegranym procesie… zwykle nie składają apelacji. Sądy nakazują Skarbowi Państwa wypłacenie zaległych od 2018 roku wyrównań, choć nie naliczają odsetek od tych pieniędzy. To także celowe działanie sędziów – w ten sposób gwarantują sobie brak odwołań i apelacji od wyroków, które mogłyby być kłopotliwe dla sądów w związku z tym, że wyroki stoją w sprzeczności z… obowiązującymi w Polsce ustawami. Dlaczego? Ustawa dezubekizacyjna na ten moment wciąż obowiązuje i jest prawem. Ergo – emerytury byłych funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa zostały zmniejszone w związku z uchwaleniem ustawy, a nie decyzją administracyjną. W przypadku tej drugiej wyrok sądu powszechnego byłby zrozumiały, ale wyrokowanie przeciw ustawie to już domena Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Oczywiście pod warunkiem, że od wyroku ktokolwiek się odwoła. Skoro nie robią tego administracja rządowa ani – co naturalne – skarżący esbecy, sprawa jest załatwiona, a pieniądze wypłacane. Na kwestie odsetek przyjdzie jeszcze czas po deklarowanej przez obecną koalicję zmianie ustawy.  Skarga na obniżoną emeryturę i roszczenie finansowe nie zawsze trafiały na „swojego sędziego”, więc mniej więcej 10% pozwów odsyłano lub procesy były przegrywane przez skarżących. Tu też raczej bez odwołań, wszak trzeba było dopilnować, żeby sprawy emerytur były załatwiane w Polsce. Skarga do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości raczej niewiele by dała, a ewentualna przegrana mogłaby stworzyć niebezpieczny precedens i cofnąć byłych esbeków do początku ich starań. Zakład Emerytalno-Rentowy MSWiA wdrożył nawet procedurę, „która określa zasady rozpatrywania spraw dotyczących wnoszenia lub niewnoszenia przez organ emerytalny apelacji i skarg kasacyjnych od wyroków wydanych na podstawie tzw. ustawy dezubekizacyjnej”, i powołał specjalnego pełnomocnika odpowiedzialnego za „wydawanie decyzji administracyjnych, postanowień i zaświadczeń”, przy czym w tym konkretnym przypadku chodzi o decyzje o nieodwoływaniu się od wyroków.

Środowisko wciąż silne

Taki mechanizm był i jest dla Donalda Tuska i jego koalicjantów wyjątkowo wygodnym rozwiązaniem, bo zaspokaja roszczenia wciąż pokaźnej grupy społecznej, która angażowała się zarówno w organizowane w latach 2019–2023 przez Platformę Obywatelską i Lewicę protesty społeczne, jak i w ich nagłaśnianie w mediach społecznościowych. Nagłaśnianie, co trzeba zauważyć, w umiejętny sposób, tak aby dla sprawy pozyskiwać jak najwięcej ludzi pozbawionych refleksji, za to ślepo wykrzykujących antyrządowe hasła. Esbecy z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem w śledzeniu i zwalczaniu antykomunistycznej opozycji oraz pozyskiwaniu do współpracy młodzieży, której wówczas (podobnie jak dzisiaj) wystarczały zwykle puste obietnice nieokreślonego przyszłego sukcesu, znali się na tym (i wciąż znają) doskonale. To oczywiste, że brak peerelowskich funkcjonariuszy w kampanii wyborczej Donalda Tuska skutkowałby znacznie niższym wynikiem ostatnich wyborów. Zresztą premier Tusk romansował z tym środowiskiem, nie tylko rozpoczynając proces kasowania uchwalonej przez Zjednoczoną Prawicę ustawy dezubekizacyjnej czy nieformalnie sugerując urzędnikom, żeby nie odwoływali się od przegranych przez Skarb Państwa procesów o resortowe emerytury. Tę wdzięczność było widać również w pięknym geście zgody na prezydencki wybór daty powołania rządu Donalda Tuska, daty bardzo symbolicznej i dla antykomunistycznej opozycji (w tym także Solidarności), i dla byłych esbeków. Trzeba pamiętać, że funkcjonariusze bezpieki jeszcze na początku lat 90. uznawali tę datę za dzień zwycięstwa nad Solidarnością i antykomunistami (co było pewnym paradoksem, bo przecież Solidarność wygrała wybory w 1989 roku). To, co Andrzej Duda i politycy PiS uznawali za negatywny symbol nawiązujący do rocznicy wprowadzenia stanu wojennego, PO i koalicjanci przemienili w sukces. Pokazali wciąż liczącemu się w polityce środowisku, że władze nie odwrócą się od byłych esbeków, że jeden z najważniejszych zapisów umowy koalicyjnej zostanie wypełniony. Bez względu na koszty i trudności, których w związku z rozpoczęciem przez Komisję Europejską wobec Polski procedury nadmiernego deficytu budżetowego może być niemało. Choć to oczywiście nie oznacza, że ekipa Donalda Tuska nie poradzi sobie z nimi – w końcu szefową KE ponownie została Ursula von der Leyen. To prywatnie bliska znajoma obecnego premiera, który nieraz – niekoniecznie w zgodzie z europejskimi standardami i traktatami mówiącymi o apolityczności europejskich urzędników – podkreślał, że ma pełne poparcie zarówno jej, jak i Komisji Europejskiej w dążeniach do odzyskania stanowiska premiera RP.

Nie wszyscy chcą sprawiedliwie

Ustawa dezubekizacyjna przygotowana przez Mariusza Błaszczaka, byłego szefa MSWiA, a potem MON, miała być pierwszym po 1989 roku aktem prawnym przywracającym sprawiedliwość społeczną. Już po upadku komunizmu byli esbeccy siepacze otrzymywali emerytury naliczane według innych niż normalne zasad. W efekcie większość pracowników byłych resortów siłowych otrzymywała emerytury na poziomie od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie, podczas gdy ich ofiary już w wolnej Polsce często musiały korzystać z pomocy społecznej. Programy socjalne PiS, zwłaszcza 13. i 14. emerytura, miały wspomóc tych najmniej zamożnych i rzeczywiście spełniły swoje zadanie. Dezubekizacja miała przywrócić elementarną sprawiedliwość społeczną, tak aby komunistyczni kaci z lat 70. i 80. nie dostawali więcej niż ich niewinne ofiary walczące o wprowadzenie w Polsce demokracji i przywrócenie jej do cywilizowanego świata. – To jest akt prawny definitywnie rozliczający się z PRL-owskimi służbami bezpieczeństwa i aktem sprawiedliwości społecznej – mówił autor ustawy Mariusz Błaszczak, ówczesny szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. – Myślę, że to jest najwyższy czas, aby esbecy spojrzeli w lustro i zrozumieli, kto tu jest katem, a kto ofiarą. Obowiązująca od 1 października 2017 roku ustawa doprowadziła do pierwszego po upadku komunizmu zrównania emerytur katów i ofiar. Precyzyjnie regulowała, że zmniejszenie emerytur ma dotyczyć esbeków i funkcjonariuszy Wojskowych Służb Informacyjnych – nie milicjantów kryminalnych czy policji drogowej.  Duża część bezpieczniaków zaczęła dostawać emeryturę minimalną (obecnie to ok 3271,84 zł brutto), co oczywiście wywołało falę oburzenia w postkomunistycznych środowiskach w Polsce. To właśnie rok po przyjęciu nowego prawa esbeccy doradcy ówczesnej opozycji stworzyli i wprowadzili do języka protestów często wykrzykiwane hasło „precz z Kaczorem dyktatorem” i – bardziej gniewne – „j… PiS” zamienione szybko na osiem gwiazdek. Rzesze prawników – związanych przede wszystkim ze stowarzyszeniami sędziowskimi broniącymi kolejnego postpeerelowskiegpo układu, czyli sędziowskiej kasty – rozpoczęły poszukiwania sposobów odzyskiwania utraconych emerytur. Sposobów skutecznych, jak pokazały ostatnie lata. Przez nie Skarb Państwa wypłacił już ponad 1,46 mld złotych, a w perspektywie na ten rok jest  to kwota dwukrotnie wyższa. Do czasu zmiany prawa esbeckie emerytury będą trafiać do byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa właśnie tą drogą.

MSWiA przygotowuje zmiany

Zmiana ustawy jest zapisana w umowie koalicyjnej – zgodzili się na nią politycy wszystkich ugrupowań, PSL-u i Polski 2050 również. Dotyczy ona kilkudziesięciu tysięcy byłych funkcjonariuszy resortu bezpieczeństwa, więc z pewnością nie pozostanie obojętna dla budżetu państwa. MSWiA, jak zapewniają jego urzędnicy, obecnie „bada i analizuje” skutki ponownej zmiany ustawy o resortowych emeryturach „zarówno pod kątem zagadnień prawnych, jak i ekonomicznych”.  – Dopiero efekt tych analiz pozwoli na podjęcie decyzji o dalszych działaniach w tej sprawie – mówił mediom wiceszef MSWiA Wiesław Szczepański. Jednak nieoficjalnie działacze PO przyznają, że ani gabinet premiera Tuska, ani sam premier nie zdecydują się na niedotrzymanie tej konkretnej obietnicy wyborczej. Byli esbecy wciąż są bardzo wpływowi – nie tylko w polityce, ale również w samorządach, w gospodarce czy finansach. Zmiana ustroju w 1989 roku pozwoliła im na zabezpieczenie sobie przyszłości i rozwijanie wpływów, z czego korzystają do dzisiaj.

GŁOŚNE ŻYCIE „CICHEGO”

Na wielkiej połaci pogranicza historycznego Pomorza i Mazur, w krainie jezior i odwiecznych lasów,  między Brodnicą- Lubawą, a Działdowem do dziś pozostała po nim legenda leśnego zagończyka chroniącego mieszkańców przed bolszewikami; tymi ruskimi i tymi co gadali po polsku, faceta ogarniętego ponad wszystko – nawet nad życie – ideą wolności.

Właściwie nic, żadne znaki nie zapowiadały, że właśnie on zapisze się w lokalnej historii jako najgroźniejszy żołnierz powojennego podziemia. Młody Marcjan dorastał i pracował w podbrodnickim gospodarstwie swojego ojca, a potem (od połowy 1938r) wraz z rodziną przeniósł się do Marzęcic (k. Nowego Miasta Lubawskiego). Tam zastała ich wojna. Hitlerowcy wysiedlili Sarnowskich z ich gospodarstwa, zaś 14 letni Marcjan dostał nakaz pracy najpierw w niewielkim okolicznym majątku rolnym Franciszka Jastrzębskiego, a gdy tego okupant usunął z własności na rzecz Niemca, niejakiego Pipusa, to nakazano mu pracę u tegoż.

Latem 1943 r  Niemcy skierowali chłopaka do Nowego Miasta Lubawskiego, aby służył pomocą przy zbiórce używanego obuwia na rzecz armii niemieckiej. Nie wdając się w szczegóły ujawnijmy, że Sarnowskiego przyłapano, gdy próbował odłożyć dla siebie parę butów (podczas selekcji odrzucił je na dach pobliskiej szopki, co zauważono). Konsekwencje były takie, iż okupacyjny sąd skazał go na rok karnego obozu dla młodocianych w Lubawie. Ponieważ za „przestępstwo” odpowiadał z wolnej stopy, a Sarnowski ani myślał stawić się w oznaczonym czasie w obozie dla odbycia kary, władze miały kłopot z egzekucją wyroku. Prawdopodobnie już wtedy Marcjan myślał o ucieczce do partyzantów, ale nie zdążył, bo schwytali go żandarmi, po czym odstawili do Lubawy.

Z obozu wyszedł dopiero 9 stycznia 1945 roku. Wkrótce był świadkiem wkroczenia na kresy Pomorza Nadwiślańskiego oddziałów Armii Czerwonej, a było się czemu przyglądać!

O ile formacje frontowe początkowo witano z umiarkowaną nadzieją, nawet z usilną wyrozumiałością traktując rozmaite incydenty, o tyle działalność wojsk zaplecza i NKWD w ciągu kilku dni wywołała przerażenie i wściekłość. Masowe aresztowania, bestialskie gwałty, rozboje pijanych wyzwolicieli na miejscowej ludności ziemi lubawskiej, działdowskiej i brodnickiej; bezkarność funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa zmusiły ludzi do myśli o samoobronie. Wydawało się, iż na dawne struktury Armii Krajowej działającej tu w niemiecką okupację  nie ma co liczyć, bo ta została rozwiązana (19 stycznia 1945), a ponadto NKWD, radziecki wywiad wojskowy wraz z komunistyczną bezpieką rozbiły jej nieformalne struktury aresztując większość dowódców. Wśród nielicznych ocalałych z pogromu byli komendant Paweł Nowakowski „Leśnik” oraz jeden z jego dowódców plutonów Stanisław Balla, który wstąpił do… milicji. Pomysł był prosty – lepiej my zorganizujmy milicję z naszych ludzi zanim oni (nowa władza) nam ją zorganizują ze swoich.

Tymczasem Sarnowskiego Rosjanie zmusili do pracy w młynie wodnym Bielice, skąd po kilku tygodniach uciekł. Przez jakiś czas znalazł zatrudnienie w Nowym Mieście Lubawskim jako pomocnik murarza ale już jesienią 1945 roku, wraz z kolegą Alfonsem Grzegowskim pojechał do Gdyni, gdzie wstąpił do… podoficerskiej szkoły milicji.

Najprawdopodobniej był to krok bardzo przemyślany. Poprzedził go znamienny incydent. Oto 16 czerwca 1945 roku, w Mroczenku, podpity żołnierz radziecki ot tak „wygarnął z pepeszy” do kolegi obu chłopaków – Alfonsa Jankowskiego, zabijając go na miejscu. Nikt z nowej władzy nawet nie próbował wszczęcia jakiegoś dochodzenia, zatrzymania sprawcy, nie mówiąc o oskarżeniu, sądzie czy tym podobnym. Bezkarność oprawcy wstrząsnęła Marcjanem i może była impulsem do niekoniecznie najlepszych działań. W każdym razie Sarnowski przepustki wykorzystywał na „kompletowanie” podbieranego ze szkoły wyposażenia wojskowego (podobnie jak Grzegowski). Wreszcie w marcu 1946 roku, wraz z kolegą Alfonsem zdecydowali, że zamiast wracać do Gdyni pójdą „do lasu”.

Nie ma tu miejsca, żeby opisać wszystkie okoliczności, w jakich udało im się dotrzeć do słynnego oddziału Stanisława Balli „Sowy” (działając ego w ramach struktur Batalionu „Znicz” Ruchu Oporu Armii Krajowej, dowodzonego przez przez kpt. Pawła Nowakowskiego „Leśnika”, „Łysego), dość jednak powiedzieć, że trafili tam taszcząc ze sobą jednego sprawnego mauzera i sfatygowanego pancerfausta.

Po trzech dniach nadano im pseudonimy; Grzegowski został „Czerwonką” (od gorączki wywołanej przeziębieniem miał czerwoną twarz), natomiast Sarnowski „Cichym” (od tego, że przez pierwsze dni prawie się nie odzywał). Tydzień później, przed majorem Pawłem Nowakowskim złożyli uroczystą przysięgę i ruszyli do akcji patrolowej na szosie Brodnica- Nowe Miasto.

Przyjęcie „Cichego” do oddziału okazało się być trafionym przedsięwzięciem. Zorganizowany, zdyscyplinowany, szaleńczo odważny z każdego zadania wywiązywał się wzorowo. Jego silna wola i opanowanie chyba najbardziej przysłużyły się oddziałowi 30 czerwca 1946r, podczas bitwy z formacjami UB pod Zieluniem, gdzie jako celowniczy karabinu maszynowego MG42 trzymał w szachu tyralierę wojsk KBW oraz UB, przez co inni partyzanci mogli zaatakować pancerfaustami pozbawione osłony czołgi, z czego jeden zniszczyli, a pozostałe dwa uszkodzili.

Pomimo pasma militarnych sukcesów Stanisław Balla po konsultacjach z dowódcą okręgu postanowił zredukować nadmiernie rozrośnięte plutony (do oddziału cały czas napływali ochotnicy). W pierwszej kolejności postanowił przenieść do rezerwy najmłodszych, mających najwięcej szans na uniknięcie kłopotów z UB, najłatwiej mogących rozpocząć nowe życie. Około 15 lipca wezwał do siebie 20 letniego Marcjana, wręczył mu fałszywy dowód osobisty, pieniądze, rewolwer, oraz przydział na kwaterę we Wrocławiu, po czym uściskał serdecznie i nakazał opuścić oddział.

Jednak Sarnowski miał zbyt rogatą duszę, żeby wykonać taki rozkaz. Razem z Alfonsem Grzegowskim „Czerwonką” (też zwolnionym do rezerwy) przeszedł na teren powiatu brodnickiego, gdzie wkrótce utworzył własny oddział. Tym początkowo zdenerwował Stanisława Ballę „Sowę”, który zwyczajnie martwił się o młodego, zadziornego bojownika, przewidując, iż jego bezkompromisowość, jaką ujawnił podczas funkcjonowania w oddziale może być źródłem zaostrzenia walk z komunistami. Jednak już po pierwszych akcjach nowego oddziału „Cichego” (m.in. egzekucja na konfidencie, rekwizycje w instytucjach państwowych, działania zastraszające aktywistów PPR) „Sowa” uznał fakt istnienia oddziału „Cichego”, po czym uzgodnili rejony działania.

Nie na wiele się to zdało, bo „Cichego” rozsadzała energia i przeprowadzał akcję za akcją. Mimo, że formacja istniała ledwo miesiąc ich sława rosła błyskawicznie. Atakowali głównie patrole NKWD oraz UB, rozbroili komendę MO w Zbicznie, ostrzelali w Brzoziu, roznieśli duży posterunek w Świedziebni, zniszczyli kartoteki obowiązkowych dostaw rolnych z kilku gmin, sprali rózgami tyłki kilku gorliwych PPRowców, na szosie brodnickiej kilkakrotnie ostrzelali rosyjskie konwoje NKWD… W popularnym odbiorze reprezentowali nurt narodowy, tymczasem formalnie podlegali dowództwu Ruchu Oporu Armii Krajowej majorowi Nowakowskiemu. Najgłośniejszą operację przeprowadzili 1 września 1946 roku. Już dzień wcześniej patrole Marcjana Sarnowskiego „Cichego” w celach wywiadowczych przeniknęły do Iławy. Rozpoznaniem przygotowały teren do ataku. Ten nastąpił rano. Ludzie „Cichego” błyskawicznie opanowali cały dworzec kolejowy. Po gwałtownej wymianie ognia rozbroili funkcjonariuszy SOK, żołnierzy KBW, oraz pięciu oficerów wojska. Niestety dziś trudno jest ustalić liczbę ofiar strzelaniny. Wiadomo jedynie, że ich liczba jest różna w różnych raportach; od trzech do kilkunastu, przy jednym rannym partyzancie (tu jest zgoda). W każdym razie szturm na iławski węzeł kolejowy (w tym dworzec) postawił na nogi całą UB-ecję; od Brodnicy do Olsztyna. Uruchomiono dodatkowe środki dla konfidentów, aresztowano członków rodzin zidentyfikowanych partyzantów „Cichego”, ściągnięto dodatkowe oddziały Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (kilka kompanii zakwaterowano w Brodnicy, Działdowie, Lubawie, Nowym Mieście), które obstawiły główne drogi regionu.

Zmasowana akcja represyjna powoli zaczynała przynosić skutki. W wyniku donosu – pierwszego żołnierza „Cichego” aresztowano w dniu 6 listopada 1946 roku, po czym w obawie odbicia natychmiast przewieziono do więzienia w Grudziądzu. Półtora miesiąca później odbyła się rozprawa sądowa i na Jana Rudzińskiego „Szczygła” zapadł wyrok – kara śmierci. Dziesięć dni później wyrok uprawomocniono, po czym błyskawicznie wykonano.

Akurat gdy dowódca plutonu egzekucyjnego- bolszewik Konstanty Olszewski strzałem w głowę dobijał „Szczygła”, konfidenci bezpieki namierzyli innego żołnierza oddziału – Jadanowskiego. Mimo beznadziejnej sytuacji nie chciał się poddać, walczył do końca, do ostatniego naboju. Potem rozszarpali go seriami z pepesz…  Wieczorem, podczas zabawy noworocznej zadenuncjowano kolejnego partyzanta – Franciszka Wojtasika „Tyczkę” (zabrany na UB w Nowym Mieście został bestialsko skatowany; m.in. w obecności jego siostry Agnieszki palono mu rozgrzanym żelazem dłonie).

Tego samego dnia 7 stycznia 1947 roku szczęście opuściło też Marcjana Sarnowskiego. Wydany przez donosiciela bezpieki, osaczony w zabudowaniach gospodarczych nie poddał się. Zastrzelono go podczas próby ucieczki z zasadzki. Porozrywane od pocisków ciało (strzelano do niego nawet po śmierci) szybko wrzucono na ciężarówkę, przewieziono na nowomiejski cmentarz, po czym, bez trumny, w ustronnym, miejscu zepchnięto do bezimiennego dołu (razem z ciałem Jadanowskiego). Nikt, nigdy miał ich znaleźć.

Tyle, że ale wywiadowcy Stanisława Balli szybko ustalili miejsce bezimiennego „pochówku” i w nocy 30 kwietnia 1947 roku dokonali ekshumacji. Włożyli ciało partyzanta do trumny i pochowali w nowym grobie, ustawiając na nim metalowy krzyż.

 

Żołnierzy „Cichego” tropiono do końca lat 50, a praktycznie przez niemal cały okres PRL prześladowano. Kilku skazano na śmierć w pokazowych procesach. Po Marcjanie Sarnowskim został grób i…  legenda, do dziś opowiadana nad jeziorami.

Piotr Grążawski

W ROCZNICĘ NIEPODLEGŁOŚCI

Właściwie przez całe dwudziestolecie międzywojenne toczył się spór pomiędzy pomorskimi działaczami społeczno-politycznymi (głównie z kręgów Narodowej Demokracji), a „pozostałą Polską” (generalnie reprezentowaną przez „obóz Piłsudskiego”) o to czy w 1919 roku można było przywrócić Polsce Pomorze na drodze zbrojnego powstania, choćby takiego jak to zorganizowane przez Wielkopolan.

Niemal każdego stycznia, gdy największe polskie gazety w świątecznym tonie publikowały rocznicowe artykuły zawsze znalazło się jakieś bodaj zdanie wypominające pomorskim przywódcom narodowym brak zdecydowanego wystąpienia. W pierwszych latach niepodległej Rzeczpospolitej były to dość łagodne zaczepki, gdyż najwyraźniej redaktorzy naczelni, lub ich polityczni protektorzy rozumieli, iż wszczynanie dzielnicowych sporów w sytuacji polityki „sklecania” trzech byłych zaborów w jedno państwo było by zwyczajnie głupie. Jednak, gdy Rzeczpospolita już okrzepła, nadszedł czas ocen procesów budowy państwa, ocen postaw. Pomorze (Wielkopolska zresztą też) „podpadło” już podczas przewrotu majowego (1926), gdy w swej masie stanęło po stronie obalonego prezydenta, wytykając Piłsudskiemu bezprawność zamachu.Obóz rządowy denerwowała też rozmyślnie podtrzymywana przez wygrywających tu wszystkie wybory narodowców – świadomość odrębności dzielnicowej Pomorza, sięgająca korzeniami Prus Królewskich, a może i dalej. O ile Wielkopolanom, prezentującym podobną jak Pomorzanie postawę trudno było tak wprost cokolwiek przyłożyć (wzorowa gospodarka, wejście do Rzeczpospolitej w wyniku wygranego powstania), o tyle dumnym „pomorskim śledziom” można było wypomnieć, że w Polsce są na mocy układów, a nie czynu zbrojnego. Wychodząca w Warszawie „Gazeta Polska” (zwana też „Pułkownikowska” od politycznego obozu marszałka Piłsudskiego, który reprezentowała) w sierpniu 1932 roku napisała nawet, iż „źle się stało, że Pomorze nie zostało wyswobodzone w sposób orężny, jak Wielkopolska”. Mało tego! Zarzucono, iż „zbłądzili ci, którzy zdołali zdrowy odruch najbardziej przekonywującego plebiscytu, plebiscytu zbrojnego na Pomorzu powstrzymać.” Dalej piszą tak: „W jakiej mierze skutkiem tego właśnie, że na jedynem Pomorzu nie odbył się plebiscyt krwi, jest dzisiejszy nacisk, skierowany na tę właśnie cześć ziemi polskiej? Kto odpowiedzieć potrafi?”… (chodziło o niemieckie zakusy).

Czy trzeba było chwycić za broń?

    Nie była to jedyna zaczepka prasowa, ale dość typowa. Sprowokowała rodaków do ostrych sporów, trwających po dzień dzisiejszy, choć rzecz jasna ich temperatura mocno opadła. Ostatnio, podczas celebrowania kolejnej rocznicy wybuchu udanego powstania wielkopolskiego, znów w tle zawisło pytanie o to, dlaczego Pomorze nie przyłączyło się do niego. Jedna z gazet przypomniała nawet –jakby mimochodem – uchwałę Sejmu Rzeczpospolitej podjętą w grudniu 1993 roku, w 75 rocznicę wielkopolskiego zrywu, gdzie „stoi jak byk”, że „zbrojny czyn powstańczy był dowodem polskości tych ziem”… No i jak w świetle tego wyglądamy „drogie rodaki z Pomorza”, żeśmy skóry nie dali pod kule?   Moim zdaniem – dobrze, bo gdyby nie rozsądek naszych lokalnych przywódców, to powstanie na Pomorzu Nadwiślańskim było by jeszcze jednym z tych, które dziś opłakujemy.   Gdy 27 grudnia 1918 roku, w centrum Poznania padły pierwsze strzały, w Toruniu od 22 dni działała już Tajna Organizacja Wojskowa Pomorza mająca za zadanie koordynację wystąpienia zbrojnego regionu. Na przykład w Brodnicy dzień powstania wyznaczono na 9 stycznia 1919. Dobrze uzbrojone plutony brodniczan miał poprowadzić do szturmu na miasto legendarny już Julian Majewski – człowiek o temperamencie Kmicica, który potem odniósł bezcenne zasługi dla organizacji oddziałów polskich złożonych z Pomorzaków.Tymczasem w Toruniu zjawił się wysłannik szefa sztabu Powstania Wielkopolskiego pułkownika Juliana Stachewicza – kapitan Wacław Hulewicz z misją stworzenia sztabu na Pomorze. W Górznie przeprowadzono nawet próbną, lokalną mobilizację. Aby wszystko wyglądało w miarę normalnie, jej organizatorzy (miejscowi działacze) namówili księdza proboszcza Ignacego Wietrzychowskiego (też zresztą członka Rady Ludowej) do zorganizowania … mszy świętej za poległych na wojnie. Ludzi skrzyknięto metodą „jedna baba, drugiej babie”, jednak efekt był niesamowity, bo przybyło na nią prawie tysiąc(!) mężczyzn, z czego wielu uzbrojonych po zęby, z karabinami i granatami za pasem! Przez parę godzin, Górzno wyglądało jak obóz wojenny.

Trudny wybór

Tyle, że Niemcy doskonale czuli, co się święci i do przygranicznych miejscowości Prus ściągali nowe oddziały wojska, dusząc bunt w zarodku, choćby poprzez brutalne wprowadzanie stanu oblężenia – jak w Brodnicy 7 stycznia 1919, aresztowania – jak w Toruniu, czy bezpośrednią interwencję zbrojną – jak w Chełmży, gdzie oddział Grenzschutzu tego samego narwanego porucznika Rossbacha, który parę dni wcześniej szalał w Brodnicy, tam zastrzelił kilku mieszkańców.W ogóle sytuacja militarna, jaka wytworzyła się po wybuchu powstania wielkopolskiego potwierdziła słuszność umiarkowania pomorskich przywódców narodowych, przekonanych, że Polacy z Pomorza jeszcze nie byli w pełni przygotowani organizacyjnie (poza kilkoma ośrodkami, w tym Brodnicą) do zbrojnej rewolty. Próba rozszerzenia powstania wielkopolskiego na nasze tereny nie tylko była skazana na niepowodzenie militarne, ale mogła stworzyć sytuację mniej korzystną od tej, która zaistniała po rozejmie w Trewirze, gdzie nasi politycy zręczną dyplomacją uzyskali szereg ustępstw na rzecz powrotu sporej części Pomorza. Trzeba przecież pamiętać, że Pomorze w granicach prowincji Prusy Zachodnie zajmowało wśród dzielnic zaboru pruskiego szczególną pozycję nie tylko ze względu na skomplikowane warunki narodowościowe, ale przede wszystkim było pomostem pomiędzy Wielkopolską, Pomorzem zachodnim, a Warmią i Mazurami. W świetle spisu powszechnego z 1910 r. ludność polska stanowiła tu około 40-42% mieszkańców. Dopiero jej południowa brodnicko- lubawska część wykazywała przewagę Polaków (powiat lubawski 83,3%, brodnicki 68,1%), podobnie jak dwa powiaty z lewego brzegu Wisły: starogardzki 79%, oraz pucki 74,6%. Właśnie na tych terenach, w styczniu 1919 roku stały silne, nietknięte, nie zdemoralizowane garnizony niemieckie, pospiesznie rekrutowano nowe oddziały „Heimatschutzu”. Z Ukrainy i Rosji przez Prusy bez przerwy przewalały się kolejne fale wycofujących się, doskonale uzbrojonych, zaprawionych w boju żołnierzy. To między innymi one zablokowały, a nawet skrępowały rozszerzanie się powstania wielkopolskiego.Wprawdzie był poważnie rozpatrywany pomysł, że gdy Błękitna Armia Józefa Hallera będzie wracała z Francji, to po wylądowaniu w Gdańsku powinna natychmiast obsadzić linię kolejową Gdańsk- Toruń, tu dostać wsparcie co najmniej dwóch dywizji oraz oddziałów wsparcia (wszystko szacowane na 90 tysięcy żołnierzy), zdobyć Toruń, a następnie uderzyć na Prusy Wschodnie, przy jednoczesnym wybuchu ludowego powstania na Pomorzu. Główne uderzenie miało wyjść z Torunia na Jabłonowo – Brodnicę – Olsztyn, natomiast pomocnicze z Laskowic w kierunku na Grudziądz – Olsztyn i z Tczewa na Malbork i Elbląg. Gdy jednak skrupulatnie policzono siły, przyjęto, że dowództwo Wojska Polskiego nie będzie w stanie wyznaczyć znaczących sił wsparcia, zaś walki utrudnią rokowania wersalskie – odpuszczono, uznając, że lepiej cierpliwie poczekać na wyniki konferencji pokojowej..

Majewski, Sukowski i inni

  Przywódcy pomorscy dość dobrze orientowali się w tej sytuacji, rozumieli skomplikowanie sytuacji, dobrze szacowali ciężar ryzyka (co wynika również z lektury wspomnień brodniczanina Sylwestra Bizana), toteż tłumiąc własne chęci, odpowiedzialnie powstrzymując zapał rodaków do zbrojnego wystąpienia (narażając się na uszczypliwości) realizowali najrozsądniejszy z planów. Aktywność skierowano na wspieranie poznaniaków w ich wysiłkach. Stworzyli jeden z najważniejszych kanałów przerzutowych broni i ochotników z Pomorza do poznańskiej rewolty. Według ostrożnych szacunków to tu przez „dziury” w granicy poszło do powstania co najmniej 1000 bojowników, z czego większość z naszego powiatu (w tym cała, uzbrojona po zęby przez naszych działaczy kompania szturmowa późniejszego porucznika Majewskiego). Utworzono z nich kilka pułków 16 Dywizji Strzelców Pomorskich. Z narażeniem życia przerzucono przez kordon tysiące sztuk rozmaitej broni, tony amunicji i innego sprzętu (a broń nielegalnie kupowano nawet w Stoczni Gdańskiej!).   Traktat wersalski został uroczyście podpisany 28 czerwca 1919 roku w sali Lustrzanej Pałacu Wersalskiego, tej samej, w której w 1871 roku proklamowano zjednoczenie Niemiec. Na jego mocy przyznano Polsce 62% powierzchni Prus zachodnich, tj. 15843 kilometrów kwadratowych. W imieniu Rzeczpospolitej podpisy pod traktatem złożyli Ignacy Paderewski i Roman Dmowski. Postanowienia umowy nie zadowoliły żadnej ze stron, ale nasi przedstawiciele, w przeciwieństwie do Niemców przyjęli je ze spokojem.     Droga, którą przeszło nasze pomorskie społeczeństwo pewnie nie odpowiada romantycznemu, zawadiackiemu, często porywczemu duchowi, którego cząstkę ma w sobie prawie każdy rodak, jednak ostatecznie – wykazany rozsądek musi imponować.Sylwester Bizan w swej książce „Miasto i powiat Brodnica w walkach o niepodległość” zamieścił tekst kazania wygłoszonego podczas mszy świętej inaugurującej obrady Polskiego Sejmu Dzielnicowego w Poznaniu 3-5 grudnia 1918 r. przez księdza prałata Antoniego Stychela. Niech fragment tej wspaniałej mowy zakończy ten artykuł:

 „Mocą prawa, nie gwałtu z grobu powstaje Ojczyzna nasza (…) Nie przelewem krwi cudzej, nie krwawym orężem odzyskujemy ojczyznę miłą. To nie poniża rycerskości ducha, który był i jest w polskim narodzie. My zdobywamy Ojczyznę za stokroć wyższą cenę, bo wysłużyliśmy jej wskrzeszenie u Boga cierpieniem równym cierpieniu pierwszych męczenników chrześcijaństwa, wysłużyliśmy niezłamani w wierze i ufności (…) Ileż, ach, niedoli i hartu ducha zaważyć musiało na szali dziejowej, żeby się dopełniła odkupienia cena! (…) Witaj nam, witaj Ojczyzno miła! Witaj Matko, z długiego wstająca letargu. Garnie się do twych kolan z wrzesińskimi dziećmi cała polska dziatwa ze skargą, że źle jej było za macoszych czasów! Śpieszy ku Tobie lud polski, już pewien, że pod Twą opieką znajdzie dach własny nad głową. Otaczamy Cię kołem wszystkie polskie stany i ślubujemy służyć Ci wiernie do ostatniego tchu, wyzbyć się prywaty, rzucić precz niezgodę, nade wszystko ukochać wspólne Polski dobro. Tak nam dopomóż Bóg!”…Obyśmy byli dziś w stanie te śluby wypełnić.

 

Piotr Grążawski 

HONOROWY BARON WILAMOWITZ

Z cyklu – HISTORIE Z PAŁACU W KOBYLNIKACH

HONOROWY BARON

Wielki, okaleczony okręt bezwładnie poddawał się kołysaniu fal. On stał na pokładzie i trzymał dłoń przy daszku czapki w żołnierskim salucie; poważny, choć spokojny – wiedział, że jego czas już się wypełnił

Od wielu lat, na początku roku zakładowa Solidarność i Prezes Spółki KOM-ROL Kobylniki (tuż przy Kruszwicy) zapraszają członków Zarządu Regionu do tego, aby pierwsze obrady tej struktury związku odbyły się w ich pięknym, oryginalnym, pełnym historyczno-architektonicznych zagadek ceglanym pałacu. Właśnie z nim, z jego dawnymi mieszkańcami, gośćmi wiąże się mnóstwo rozmaitych, nieraz tajemniczych, czasem sensacyjnych historii, które pałac, dokumenty i ludzie odkrywają niespiesznie, oszczędnie…

Wśród wielu gości pałacu, których od 1900 roku – czyli od momentu, gdy landrat (starosta) inowrocławski Hugo Fryderyk Wilhelm von Möllendorf kazał go wznieść – „widziały” mury tej budowli jednym z większych oryginałów był siostrzeniec właściciela Kobylników Georg von Wilamowitz-Moellendorff.

Urodził się 7 listopada 1893 roku w Weimarze jako pierwszy syn małżeństwa pruskiego pułkownika Teo von Wilamowtz- Möllendorffa i hrabiny Margot von der Lancken -Wakenitz. To pierworództwo zapewniło mu prawne dziedziczenie tytułu barona, zaś gdy doszedł „wieku sprawnego” sam zdecydował o utrzymaniu odrębności w pisaniu nazwiska Möllendorff (przez dwa „f”). Trzeba tu wiedzieć, że Wilamowitzowie od dawna byli junkrami pruskimi, zaś „von Moellendorf” dodali w 1813 r., gdy niesławnej pamięci (to on 24 stycznia 1793 roku wkroczył na czele wojsk pruskich do Rzeczypospolitej, zajmując Wielkopolskę i Pomorze w II rozbiorze) pruski feldmarszałek Wichard Joachim Heinrich von Möllendorf  uczynił ich spadkobiercami swoich splendorów.

Niestety pani Margot zmarła gdy Georg był jeszcze dzieckiem, natomiast ojciec, który wpoił w chłopaka pruski konserwatyzm opuścił ten lichy świat zanim syn skończył 20 lat. Rok później wybuchła wojna. Młody zaciągnął się jako kadet na statek wojenny „Herta”. Tu natychmiast błysnął opanowaniem, odwagą, honorem, a za dzielność odznaczono go dwukrotnie Krzyżem Żelaznymi (2 i 1 klasy).

Paskudny dla Rzeszy koniec wojny, rewolucję niemiecką, wybuch ruchów bolszewicko-socjalistycznych, powojenne rozprężenie władzy i społeczeństwa, okrojenie Prus stały się dla niego – pruskiego konserwatywnego patrioty trudne do przyjęcia. Wstąpił do nacjonalistycznego stowarzyszenia „Wehrwolf”, które przybrało formę politycznego ruchu wojskowego zwalczającego „bolszewicki bajzel w Rzeszy”, jak również jej wrogów. Przyjęto go do loży masońskiej skupiającej pruskich patriotów. Trudno dziś ustalić w jakim charakterze czasami odwiedzał swojego wuja w Kobylnikach – może po prostu – chciał pobyć z rodziną…

Jego poglądy coraz bardziej radykalizowały się, podobnie jak całego środowiska politycznego w którym się poruszał. Na przykład odrzucali bezwarunkową gotowość do pokoju jako podstawę życia państwowego. Pacyfizm, powszechne wybory uważali za wręcz zbrodnię wobec narodu, bo tylko politycznie aktywna elita może zostać powołana do kierowania ludem… i takie tam dziś dość uciesznie brzmiące tezy… A! O związkach zawodowych też mieli swoje zdanie, a mianowicie, że powinny być świadomie oddane ideom narodowym, ponieważ gdy tak nie jest, to nie są instrumentami walki o wolność.

Georg Wilamowitz von Möllendorff  tak się w tym wszystkim zapamiętał, że wkręcono go nawet w zamachy bombowe, jakie jego polityczni współwyznawcy naprawdę  przeprowadzili w Szlezwiku Holsztynie.

Nie uczestniczył w ataku na Polskę.  Tuż przed jej wybuchem (w 1938 r.) założył rodzinę, poślubiając Ellę Sofię Petersen, córkę kapitana z wyspy Föhr w Północnej Fryzji i zajmował się organizacją Służby Pracy Rzeszy (RAD).

Tyle, że wojna rozkręcała się coraz bardziej, zaś on miał stopień kapitana marynarki wojennej, do tego olbrzymie doświadczenie z czasów I wojny światowej, więc szybko „zaproponowano mu odpowiednie zajęcie”, mianowicie objęcie dowództwa łodzi podwodnej U2. Stało się to 6 sierpnia 1940 roku. Odtąd ponad rok Georg pływał… wzdłuż niemieckich brzegów Bałtyku, bez żadnych akcji bojowych, jedynie wprawiając się, ćwicząc i poznając nową – dla niego – broń. Tymczasem 22 listopada 1940 roku, w stoczni Deutsche Werke AG w Kilonii przystąpiono do budowy pierwszego na świecie potężnego, podwodnego zbiornikowca opatrzonego symbolem U-459. Rok później był gotowy i szybko wcielono go do Kriegsmarine, do 4 Flotylli bazującej w Szczecinie. Wówczas Dowódca Floty Podwodnej  Kriegsmarine Karl Dönitz podjął decyzję, że pierwszym z serii 10 podwodnych zbiornikowców zwanych Milchkühe („mlecznymi krowami”), które skonstruowano z myślą o dostarczaniu paliwa i zaopatrzenia innym U-botom operującym na odległych akwenach będzie dowodził właśnie Kapitänleutnant (potem Korvettenkapitän) Georg von Wilamowitz-Möllendorff, jeden z najstarszych dowódców U-botów w czasie wojny.

Jeszcze coś; otóż wśród dowódców U-botów prawie nie było przedstawicieli pruskiej szlachty, a baron był tylko jeden – Wilamowtz-Molendorff. Miał nienaganne maniery, głos podnosił tylko w trakcie wydawania rozkazów, nawet w obliczu największego niebezpieczeństwa zachowywał rzeczowy spokój, nie tracił głowy, sprawiedliwy, w przeciwieństwie do dowódców innych okrętów golił zarost codziennie i lubił cygara.

W pierwszy bojowy rejs na Atlantyk wyruszył 15 listopada 1941 roku. Jego U-459 nie posiadał uzbrojenia torpedowego, nie miał więc możliwości zatopienia żadnej jednostki przeciwnika. „Wilczym stadom” U-botów dostarczał paliwo, żywność, amunicję. Zasłynęli, gdy kucharz U-459 zaproponował Georgowi, iż przed dopłynięciem w umówione miejsce spotkania z okrętami do zaopatrzenia, ten upiecze dla marynarzy U-botów…maślane bułeczki.  Möllendorf się zgodził, co przysporzyło mu sławy i mnóstwo wdzięczności zaopatrywanych załóg miesiącami skazanych na suchary. Odbył 6 długich rejsów zaopatrzeniowych, w sumie 297 dni na i w morzu!

Ostatni rajd zaczął się w Bordeaux, 21 lipca 1943 roku.

Trzy dni później, na zachód od Zatoki Biskajskiej wynurzony okręt został niespodziewanie zaatakowany przez angielski bombowiec Vickers Wellington z 172. Dywizjonu RAF. Olbrzymi, wręcz wypchany różnymi towarami, mało sterowny okręt mógł uratować jedynie silny ogień z kilu własnych działek przeciwlotniczych. Rzeczywiście, marynarze Möllendorfa mocno uszkodzili angielską maszynę, lecz ta rozbiła się tuż przy burcie U-459, częściowo demolując okręt i zabijając kilku podwodniaków. Zginęło 5 członków załogi samolotu, przeżył jedynie tylny strzelec, wyrzucony podczas zderzenia do wody i wyłowiony potem przez Niemców. Podczas usuwania szczątków samolotu zorientowano się, że wśród nich znajdują się trzy uzbrojone bomby głębinowe, mogące wybuchnąć w każdej chwili. Zdecydowano o zrzuceniu ich do morza przy maksymalnej prędkości okrętu, co pozwoliłoby oddalić się na bezpieczniejszą odległość, zanim doszłoby do eksplozji. Jednak nie udało się, ponieważ wybuch ostatniej bomby poważnie uszkodził rufę i ster U-459. Próby odzyskania sterowności zostały przerwane przez przypadkowy atak (resztkami amunicji) kolejnego Wellingtona z 547. Dywizjonu Królewskich Sił Powietrznych. Okręt miał mnóstwo przecieków. Kolejnych ataków należało spodziewać się lada chwila, a stanowiska działek przeciwlotniczych zostały rozbite, zaś z powodu uszkodzeń o zanurzeniu się nie było mowy. U-bot musiał iść na dno, żeby nie wpadł w ręce przeciwnika. Baron Möllendorff nakazał spuścić tratwy ratunkowe. Spokojnie odczekał aż wszyscy, łącznie z zestrzelonym Anglikiem zajmą w nich miejsce. Było i dla niego. Zgodnie z prawem mógł z niego skorzystać ale odmówił, ponieważ stary zapis kodeksu honorowego dowódców okrętów postanawiał, iż mają dzielić los swojej jednostki, a skoro tak to on – szlachcic, potomek starego rodu pruskich junkrów miał postąpić wbrew dawnemu honorowemu nakazowi, wbrew tradycji?

Gdy na morze spuszczano ostatnie tratwy, tuż przed zejściem z pokładu mechanik dostał polecenie „odkręcenia na pół” zbiorników balastowych. Georg von Wilamowitz-Moellendorff  upewniony, że wszyscy jego marynarze i Anglik są w szalupach zasalutował swojej załodze, po czym wydał jej rozkaz do natychmiastowego odpłynięcia.

Wielki, okaleczony okręt bezwładnie poddawał się kołysaniu fal. On stał na pokładzie i trzymał dłoń przy daszku czapki w żołnierskim salucie; poważny, choć spokojny – wiedział, że jego czas już się wypełnił. Po kilkunastu sekundach, gdy jego marynarze bezpiecznie się oddalili po prostu zapalił cygaro, z namaszczeniem puszczając kłęby aromatycznego dymu… Ludzie na tratwach widzieli jak skorupa U-bota powoli, równo zanurza się w czeleście morza… Tak odszedł do wieczności ostatni ze swojej linii baron Georg von Wilamowitz-Möllendorff.

Po około 7-8 godzinach 37 rozbitków z U-459 i brytyjski lotnik zostali wyłowieni z morza przez polski niszczyciel ORP „Orkan”.

Piotr Grążawski (fot archiwalne)

Major Szendzielarz pod Brodnicą…

Jeszcze jakiś czas temu mogło wydawać się, że kwestie rozliczeń z historią wczesnego PRL mamy już załatwioną ale za sprawą kilku incydentów, w tym tego w Białymstoku, gdzie radni odebrali jednej z ulic imię majora Zygmunta Szendzielarza ps. „Łupaszka”, zabitego przez komunistów Żołnierza Niezłomnego – jasno widać, że to nie koniec, że takich półgłówków jak ci w stolicy cudownego Podlasia może być w Polsce więcej. Trzeba zatem ponownie wziąć się do wyjaśniania roli patriotów w najnowszej historii Polski, przypominać i popularyzować ich postacie.

Mało kto wie, że sławny zagończyk, pogromca hitlerowców i bolszewików, kojarzony raczej z działalnością na kresach wschodnich, przez jakiś czas (kilkukrotnie) przebywał na terenie dzisiejszego naszego Regionu. Jedna z tych „wizyt” była szczególna, ponieważ 15 sierpnia 1946 roku, niedaleko Brodnicy major wziął udział w naradzie dowódców oddziałów partyzanckich podziemia niepodległościowego działających na terenach czterech okolicznych powiatów. Gospodarzem zebrania był emerytowany generał brygady Adolf Mikołaj Waraksiewicz.

Tuż za północno-wschodnią granicą powiatu brodnickiego, w prostej linii od miasta liczącej może dwadzieścia kilka kilometrów leży wieś Lorki. To jedno z najpiękniejszych miejsc Welskiego Parku Krajobrazowego integralnie związanego z pojezierzem brodnickim; także fantazyjnie ukształtowanego przez lądolód sprzed kilkunastu tysięcy lat. Rzadko już można spotkać takie cuda natury w stanie niemal nienaruszonym, a do tego oferujące zachwycające widoki starego pogranicza pomorsko- mazurskiego, zawierające w sobie obietnicę dobrej przygody. Oto pośród wzgórz i lasów w  rozwidleniu rzeki Wel stoją dwa młyny wodne. Pierwszy z nich znajduje się przy prawej odnodze będącej niegdyś pierwotnym korytem rzeki, zaś drugi, czynny do dziś, wykorzystuje wody lewego koryta rzeki zwanego Bałwanką, będącego sztucznym przekopem prowadzącym do jeziora Fabrycznego. Lorki położone są w północno-zachodnim narożniku Welskiego Parku Krajobrazowego na południe od Grodziczna, a nieco w lewo od wsi jest jej przysiółek nie od parady zwany Wenecją. W latach 1975-1998 miejscowość administracyjnie należała do województwa toruńskiego, dziś jest w warmińsko-mazurskim, połączona z Brodnicą wygodnymi drogami (przez Brzozie). Do lata 1960 roku można w niej było spotkać starszego, eleganckiego pana z sarmackim wąsem. To był generał Adolf Mikołaj Waraksiewicz, który do śmierci miał tu niewielki majątek i … wytwórnię doniczek.

Czas

Od 30 czerwca 1946 roku, czyli od sfałszowanego przez polskie(?), bolszewickie władze referendum dwa plutony Ruchu Oporu Armii Krajowej przeszły w całości na tereny podbrodnickich lasów, głównie w okolice Górzna i Czarnego Bryńska z zamiarem uzupełnienia zapasów żywności i odsunięcia się od strefy zgrupowań oddziałów bezpieczeństwa. Te, wspomagane przez specjalne rosyjskie jednostki do zwalczania partyzantów przetrząsały lasy wokół pól grunwaldzkich (drogami to sześćdziesiąt parę km od Brodnicy), gdzie na uroczystości rocznicowe sławnej średniowiecznej bitwy miała przyjechać cała partyjno- państwowa czapa, z hersztem Bolesławem Bierutem na czele.

   Tymczasem na północnym Pomorzu, w majątku Jodłówka zakończyła się koncentracja 5 Wileńskiej Brygady Armii Krajowej. Major Szyndzielarz, który wrócił właśnie od swego przyjaciela, znakomitego historyka Pawła Jesienicy, urzędujący od kilku dni w pobliskiej leśniczówce Kuncendorf (Uroczysko) był niezwykle zadowolony, ponieważ w duchu spodziewał się, iż ze względu na rozszalały terror bezpieki do miejsca koncentracji może dotrzeć najwyżej jeden szwadron, a tymczasem jego ludzie nie dość, że dotarli niemal w komplecie, to jeszcze przyprowadzili z sobą wielu z rozbitych oddziałów i można było stworzyć aż trzy szwadrony. Pierwszy, pod dowództwem „Żelaznego” (Zdzisława Badochy) przeszedł w Bory Tucholskie, drugi, dowodzony przez „Zeusa” (Leona Smoleńskiego) ruszył na pogranicze Warmii i Powiśla, a trzeci pod wodzą „Lufy” (Henryka Wieliczko) Szyndzielarz skierował na Mazury- granicę z Pomorzem i przy nim pozostał. W stałej łączności ze szwadronami pozostawał tzw. „patrol dywersyjny” pod wodzą „Zagończyka”. Ten niewielki liczebnie oddział organizował kontrwywiad i zaopatrzenie. Możliwe, że to od niego major dowiedział się o plutonach Ruchu Oporu Armii Krajowej szachujących powiaty: działdowski, nowomiejski i brodnicki. Ponieważ najwyraźniej brał pod uwagę, że co najmniej trzeci szwadron będzie potrzebował zgodnej współpracy z gospodarzami tych ziem, a nadto jego partyzantom przyda się pozyskanie wiedzy od doświadczonych na tym terenie bojowników, przez łącznika zaproponował jednemu z dowódców – Stanisławowi Balli „Sowie” wspólną naradę, w której mieliby także uczestniczyć dowódcy mniejszych, okolicznych oddziałów podziemia narodowego. Przez chwilę zastanawiano się co do terminu, jednak szybko za najlepszy uznano 15 lipca, ponieważ tego dnia miały się odbyć wielkie uroczystości na polach Grunwaldu i cała okoliczna bezpieka miała być zaangażowana w ochronę bolszewickich kacyków. Jako miejsce obrano niedużą posiadłość przedwojennego generała Adolfa Mikołaja Waraksiewicza tzw. „Wenecję”, stanowiącą część wsi Lorki.

  Stary generał

Generał Waraksiewicz był dobrym przyjacielem „Zjawy” Andrzeja Różyckiego dowódcy II plutonu ROAK. Posiadał olbrzymie doświadczenie wojskowe. Ukończył elitarną, carską Szkołę Junkrów w Jelizawietgradzie, z której niemal od razu poszedł na front japoński (1905-1905), a potem ukończył Oficerską Szkołę Artylerii w Petersburgu. W latach 1915–1917 – już w stopniu podpułkownika – służył w Legionie Puławskim, jako zastępca dowódcy, potem dowódca dywizjonu ułanów. W 1917 wszedł z resztkami dywizji w skład I Korpusu Polskiego w Rosji (na Wschodzie) i dowodził w nim, a następnie od marca do listopada 1918 był dowódcą 2 Pułku Ułanów. Potem włączył się w organizację polskiej armii. Na froncie bolszewickim był dowódcą III Brygady Jazdy, następnie I Brygady Jazdy. 15 lipca 1927 roku został mianowany dowódcą XVIII Brygady Kawalerii w Wołkowysku. 1 stycznia 1928 roku Prezydent RP, Ignacy Mościcki awansował go na generała brygady ze starszeństwem z 1 stycznia 1928 roku i 10. lokatą w korpusie generałów. Od marca 1929 roku do 1931 roku dowodził Brygadą Kawalerii „Suwałki”. Z dniem 31 stycznia 1933 roku został przeniesiony w stan spoczynku i wówczas właśnie nabył niewielki majątek w Lorkach.

Ten odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Niepodległości, Krzyżem Walecznych (dwukrotnie) Złotym Krzyżem Zasługi i innymi dzielny oficer znany był z ciętego języka i niebywałej fantazji.  Pewnego razu, tuż przed nominacją pułkownik Waraksiewicz, wracał pociągiem z Wilna do swojej jednostki. Jako dowódca był zobowiązany do podróżowania pierwszą klasą. Kupił więc bilet, ale okazało się, że w pociągu był tylko jeden przedział pierwszej klasy, do tego cały zajęty przez posła na Sejm. Pułkownik jednak wszedł do przedziału, zasalutował, przedstawił się i usiadł na wolnym miejscu. Poseł dość obcesowo zwrócił mu uwagę, że przedział jest zarezerwowany, a gdy to nie odniosło skutku, pobiegł po konduktora. Gdy i interwencja kolejarza nie przyniosła rezultatu, sprowadzono patrol żandarmerii. I tym razem pułkownik odmówił opuszczenia przedziału, nakazując żandarmom spisać raport, który sam podyktował: „Pułkownik Waraksiewicz odmówił opuszczenia przedziału I klasy, na który posiadał bilet. Uzasadnienie: takich dowódców brygady jest w Polsce 13, a takich durniów jak ten – 444″(liczba ówczesnych posłów). Kawalerzysta ostatecznie dojechał pociągiem do swej jednostki.

Narada

14 lipca 1946 roku, wieczorem II pluton ROAK, który składał się z samych „Pomorzaków” (głównie z okolic Nowego Miasta i Brodnicy) wyposażonych w niemiecką broń automatyczną, panzerfausty, kilka ciężkich MG 42 wyszedł z kompleksu lasów Leźna, po czym za Chełstami przekroczył rzekę Wel. Partyzanci obstawili dojścia do Lorek i samej „Wenecji”, a potworna siła ognia, jaką dysponowali gwarantowała bezpieczeństwo uczestnikom narady. Pierwsi na miejscu u generała Waraksiewicza stawili się: „Kryjak” Paweł Nowakowski (dowódca batalionu ROAK), „Sowa” Stanisław Balla, „Zjawa” Andrzej Rózycki i „Wilk” Franciszek Wypych, następnie dwaj dowódcy oddziałów Narodowych Sił Zbrojnych z pogranicza mazowieckiego. Przed południem pojawili się major Szyndzielarz „Łupaszko” ze swoim najważniejszym oficerem porucznikiem Władysławem Łukasikiem „Młotem”, który już za życia, właściwie w ciągu pierwszego powojennego roku zawsze zwycięskich potyczek z Rosjanami i bezpieką stał się legendą na Podlasiu. Ponieważ po wypadku, jakiego doznał jeszcze w szkole kawalerii miał źle zrośniętą nogę, to szedł podpierając się (co czynił zazwyczaj) długim karabinem snajperskim SWT 40, z którego podobno nigdy nie chybiał…

Ich przybycie powitano z dużą radością, bo raz, że sława „Łupaszki”, jako dzielnego wodza Wileńskiej Brygady Armii Krajowej już wtedy była olbrzymia, a dwa ze względu na wiadomość o tym, iż stał się obiektem świeżej zdrady bliskiej współpracowniczki Reginy Żelińskiej „Reginy”, która doskonale znała strukturę i sporą część siatki konspiracyjnej stworzonej przez majora. Pewnie z tego ostatniego powodu „Zjawa” podjął decyzję co do ochrony spotkania przez cały drugi pluton ROAK, odznaczający się znakomitym wyszkoleniem żołnierzy i dysponujący ciężką, poniemiecką bronią.

Do końca nie wiadomo o czym dyskutowali dowódcy partyzanccy oraz jakie zapadły ustalenia, bo rzecz jasna nikt tego nie protokółował. Niezrównana badaczka historii „żołnierzy wyklętych” znad Drwęcy, Brynicy, Welu i Wkry Pani Ewa Rzeszutko, na podstawie rozmów z A. Różyckim podaje, iż głównie poruszano tematy polityczne, a także zastanawiano się w jaki sposób ochronić swoich podwładnych i ich rodziny przed represjami. Podobno debatowano też nad ewentualną zmianą form działalności konspiracyjnej wobec narastającego terroru komunistycznego. Major Szyndzielarz miał oświadczyć, że chce wycofać swoich ludzi na wybrzeże, skąd rzekomo planował ucieczkę na Zachód.

Hmmm… Moim zdaniem, jeśli rzeczywiście poruszono ten temat, to w świetle późniejszych faktów należy go traktować jako jedynie jakiś tam wariant („Łupaszko” mógł podjąć decyzję o zaprzestaniu walki w każdej chwili”, a do końca tego nie zrobił, natomiast „Młot” nawet w żartach nie dopuszczał sugestii o ewakuacji- zginął w czerwcu 1949 roku). Możliwe, że temat ewakuacji żołnierzy wypłynął ze strony „Kryjaka” Pawła Nowakowskiego, który wobec narastającego terroru komunistycznego czuł wielką odpowiedzialność za losy swoich ludzi. Zresztą już dwa dni po naradzie trzech partyzantów z ROAK, wyposażono w pieniądze, dokumenty i  wyekspediowano do Wrocławia, po nich co jakiś czas wysyłano kolejnych. Tu sprawa nie jest do końca jasna czy w przypadku pierwszej grupy chodziło jedynie o rozśrodkowanie partyzantów, aby w nowym terenie rozpoczęli nowe życie, czy sprawdzenie sugestii Stanisława Balli (jaką wg. Ewy Rzeszutko miał wygłosić podczas narady) na temat możliwości przejścia granicy Czechosłowackiej, do amerykańskiej strefy okupacyjnej. Wiadomo, że po około dwóch miesiącach wrócił do podbrodnickich lasów członek pierwszej grupy o pseudonimie „Czerwiec”. Zdał raport z przebiegu akcji, a następnie zabrał ze sobą do Wrocławia kolejnych trzech żołnierzy batalionu wyznaczonych przez Ballę.

   W każdym razie narada przebiegła bez najmniejszych incydentów, między innymi także dlatego, że ze sporego obszaru pogranicza pomorsko- mazurskiego dosłownie wymiotło bezpiekę (zresztą zgodnie z przewidywaniami) na grunwaldzkie pola i linię kolejową do Warszawy.

   Już wczesnym rankiem dowódcy rozjechali się do swoich oddziałów. Narodowcy na Mazowsze, „Łupaszka” z „Młotem” na Kociewie w kierunku leśnictwa Błędno, natomiast dwa plutony ROAK, pod dowództwem Stanisława Balli zapadły w podbrodnickie lasy. Dwa dni później zatrzymali i skontrolowali pociąg relacji Warszawa –Gdynia…. ale to już całkiem inna historia.

Piotr Grążawski

Fotografia u góry, od lewej stoją partyzanci antykomunistycznego podziemia: „Lufa”, „Mścisław”, „Łupaszko”, „Szpagat”, „Żelazny”.

DZIELNY DZIEDZIC Z UGOSZCZA

Antoni Borzewski – nieustraszony patriota

Czas bolszewickiej inwazji 1920 roku był wielką próbą postaw, swoistym sprawdzianem lojalności obywatelskiej (żeby nie mówić o miłości do ojczyzny). Nie wszyscy wówczas go zdali. Część obywateli Polski nie wykazała odporności na bolszewickie mrzonki i nie tylko przyjęła obojętną postawę wobec najazdu, lecz niestety czynnie go wsparła. Na szczęście nie brakło postaw wręcz heroicznych, do których niewątpliwie należy zaliczyć czyn Antoniego Borzewskiego herbu Lubicz, właściciela Ugoszcza w ziemi dobrzyńskiej wchodzącej w skład naszego Regionu.

     Antoni Borzewski (w młodości uczęszczał do gimnazjum w Brodnicy), w momencie inwazji miał 52 lata i zarządzał potężnym majątkiem ziemskim, szacowanym nawet na ponad 2000 hektarów (na samym Okoninie było ich 1500, do tego dobra Giżynek i parę innych). Jego rezydencją był – zachowany do dziś – eklektyczny pałac w Ugoszczu (na zdjęciu wyżej) zbudowany prawdopodobnie w latach 60 XIX wieku, na polecenie Julii z Piwnickich Borzewskiej. Był jednym z głównych założycieli słynnej Cukrowni Ostrowite, pełnił wiele funkcji społecznych i honorowych.

     Gdy latem 1920 roku bolszewicy zaczęli podchodzić do Kresów Pomorza i ziemi dobrzyńskiej, wywołując nieprawdopodobną panikę, wielu właścicieli majątków oraz dużych gospodarstw pakowało co mogło, po czym uchodziło spiesznie w głąb Polski. Tymczasem Borzewski ani myślał o ucieczce, przeciwnie – zgromadził w swoim pałacu spory zapas rozmaitej broni strzeleckiej: od myśliwskiego sztucera, przez karabiny wojskowe, po stare strzelby, zaś tak zaopatrzony wcale nie miał zamiaru zmykać. Jeszcze 16 sierpnia rano, gdy trwożne wieści raz po raz przynosili kolejni uciekinierzy z okolicznego towarzystwa, pan Antoni ze stoickim spokojem wsiadł na koń, by jak zawsze objechać po gospodarsku swoje majątki.

   Być może jego spokój brał się stąd, iż poprzedniego dnia dogadał się z dowódcą niewielkiego plutonu Wojska Polskiego, stacjonującego w pobliskim Ostrowitem, że w razie potrzeby armia przyjdzie dziedzicowi z pomocą, a skąd miał wiedzieć, że oddział dostał nagły rozkaz wymarszu na wschód…

   Gdy zobaczył pierwsze bolszewickie grupy tratujące jego pola natychmiast wrócił do pałacu, z którego już „ulotniła się” większość służby (z częścią wyposażenia pałacu). Został przy nim tylko wierny lokaj i od lat pracująca u Borzewskich służąca. Mimo beznadziejnej sytuacji dumny szlachcic postanowił, że bez walki nie odda komunistom tego skrawka Polski. W końcu była to też jego własność!

Pozostałej dwójce służby nakazał zaryglować i zabarykadować drzwi pałacu, a potem poprosił ich, że skro nie chcą go opuścić, to niech jedynie zajmą się ładowaniem kolejnych strzelb i karabinów.

   Wkrótce pod pałac dotarł pierwszy, niezbyt liczny podjazd bolszewickich obdartusów. Niemal z marszu, od razu wzięli się za rabunek dworskich stajni, ale Borzewski uzbrojony w swój znakomity myśliwski sztucer z miejsca ustrzelił dwóch gagatków, zaś reszta po oddaniu chaotycznej salwy czmychnęła w popłochu. Niestety wkrótce wrócili wraz ze… stuosobowym oddziałem.

  Przez dziewięć(!) długich godzin trwał szturm na pałac, którego bronił jeden zawzięty strzelec. Lokaj i służąca ledwo nadążali ładować kolejne strzelby, tak, aby pan Antoni mógł prowadzić ciągły ogień, racząc łaskawie rozwalać kolejne kudłate łby.

Wstyd, że znaleźli się w Ugoszczu folwarczne męty gotowe do współpracy z najeźdźcą. To przedstawiciele tej grupy wskazali bolszewikom tylne wejście do pałacu. Część obiektu stała już w ogniu, gdy dzielny Borzewski, odprawiwszy sługi zabarykadował się w wieży, skąd ranny, zakrwawiony nadal strzelał. Dopiero, gdy napastnicy na palącą się klatkę schodową rzucili dywany, powodując, że wydobywający się z tlącej wełny gęsty, gryzący dym wypełnił wieżę, ledwo przytomny pan Antoni wychylił się mocniej dla zaczerpnięcia powietrza i wówczas trafił go rosyjski pocisk w głowę.

Jest tez wersja, że po wyczerpaniu zapasu nabojów, widząc beznadziejność dalszej walki zabił się sam. Tego, tak napewno do końca nie wiadomo…

W czasie, gdy na dziedzińcu odpoczywali jeszcze bolszewicy, liżąc rany po walce, przed pałac zajechała dzielna właścicielka pobliskiego majątku Brzuze – Hanna Zembrzuska de domo Siemiątkowska herbu Jastrzębiec, po czym nie bacząc na śmiertelne niebezpieczeństwo osobiście podniosła i zabrała poranione, okrwawione, martwe ciało swojego sąsiada i przyjaciela. Pochowano go w podziemiach rodowej kaplicy grobowej na cmentarzu-Kalwarii w Oborach (przy słynnym klasztorze), wzniesionej jeszcze przez jego ojca, Zdzisława w 1863 r.

   Gdy będziesz tam pochyl głowę przed prochami nieustraszonego Polaka i wspomnij tę historię, bo warta jest miejsca wśród największych sag naszego Narodu.

Piotr Grążawski

Na fot niżej – grobowiec Borzewskich na cmentarzu w Oborach; tu złożono też naszego bohatera.

Tam, gdzie powstała powieść…

Noce i dnie

„W życiu bywają noce i bywają dni powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu i tym razem wydaje mi się jakby niedziela zaczęła zbliżać się do naszego życia.”

W naszym regionie; dwadzieścia kilka kilometrów od Brodnicy, kilkanaście od Rypina, kilka od Golubia-Dobrzynia (który znów błysnął turniejem rycerskim na tamtejszym zamku) leży słynna z ośrodka chopinowskiego wieś Szafarnia, a tuż obok pięknie położona wieś Płonne.

   O ile wielu Polakom – bez specjalnej różnicy obycia, czy wykształcenia – nazwa wsi Szafarnia nieodmiennie kojarzy się z Chopinem, o tyle pobliskie Płonne powinno kojarzyć się z naszą narodową, doskonałą pisarką Marią Dąbrowską, autorką kultowej powieści „Noce i dnie”. Piszę „powinno”, bo zdaję sobie sprawę, że dla wielu „jest podobna zupełnie do nikogo” (że przytoczę słynne zdanie z „Misia”). Czas więc przygarnąć ten pobliski kawałek naszego regionu, naszej Ojczyzny, tym bardziej, że wiele w nim uroku i klimatu, który warto poczuć przez pryzmat doskonałej powieści Dąbrowskiej.

   W tej popularyzacji związku: Maria Dąbrowska – Płonne wcale nie chodzi o pusty turystyczny marketing, jak to nieraz ma miejsce w gminach, gdzie rośnie „dąb, pod którym – o panie, panie – dumał sam Napoleon Bonaparte”! Raczej idzie o wskazanie ważnego „emitera inspiracji twórczej”, jaką w istocie okazała się ta wieś dla pisarki. Bez wrażeń, impulsów, które tutejsza przyroda i ludzie wzbudziły w pani Marii – powieść „Noce i dni” pewnie by powstała, lecz z pewnością by była inna. Nie wiemy czy lepsza, czy gorsza, jednak z pewnością inna. Zszedłem tamtejsze okolice w niespiesznej wędrówce próbując odgadnąć co też chwytało za serce panią Marię i choć wiele elementów sielskiego krajobrazu prawdopodobnie zmieniło formę, gdy się wie czego szukać czarodziejska sugestia robi cuda….

„Wywożę stąd koncepcję powieści”…

     Spotkanie Osoby i Miejsca po raz pierwszy nastąpiło w połowie września 1925 roku, gdy Dąbrowska przyjechała do Płonnego po swoją mamę Ludomirę z Gałczyńskich Szumską, spędzającą tu kilkumiesięczne wakacje w rodzinie swojej drugiej córki Heleny. Mąż Heleny – Stanisław Hepke sprawował bezpośredni nadzór nad majątkiem Płonne, wynajęty do tego przez mecenasa Adolfa Suligowskiego, działającego z upoważnienia Rady Opiekuńczej małoletniego Ludwika Łempickiegio – prawowitego właściciela dóbr. Ponieważ dwór spłonął jeszcze na początku drugiej połowy XIX wieku i od tamtej pory jakoś nikt z Łempickich „nie miał głowy” do wybudowania nowego (najbliżej był Józef Łempicki, który nawet zgromadził potrzebne materiały, ale zarekwirowali je Niemcy w czasie I wojny światowej), to i rodzina zarządcy musiała zadowolić się niezbyt wygodnym dwupokojowym mieszkaniem. Wprawdzie na terenie majątku było kilka lepszych, jednak zajmowały je aż trzy(!) byłe wybranki serca, zmarłego w 1918 roku właściciela… Swoją drogą, niezły oryginał musiał być z pana dziedzica!

       Wspominam postać właściciela Płonnego, choć z oczywistych powodów nie mógł mieć bezpośredniego wpływu na pisarkę, a jednak o jego barwnym życiu, jak też o życiu innych mieszkańców okolic Dąbrowska słyszała z ust swojej siostry. Po latach zanotowała: „Były to rzeczy tak pasjonujące i wzruszające, że czasami brała mnie pokusa, żeby kupić sobie w Płonnym grunt, zostać tam na resztę życia i ograniczyć się do snucia stamtąd tylko wątku mojej pracy twórczej. Wystarczyłoby go na twórczość najbardziej płodnego i największej miary pisarza…”.

    No właśnie! Niewątpliwie opowieści siostry o mieszkańcach Płonnego pani Maria nie przyjmowała jako zwykłe ploteczki – czasem tak bardzo żywiące naturę kobiet. Ich losy posłużyły jej do budowania własnych postaci (na przykład w „Nocach i dniach” jest ich prawie 250!), tworzenia wyimaginowanych osobowości, którym jednak nie zawsze dawała życie literackie, często przesuwając ten moment na nieokreślone „później”. To trochę tak, jakby momentami miała jakiś kłopot z opanowaniem wszystkich pomysłów. Zresztą w „Dziennikach”, pod oznaczeniem „Płonne, 9 sierpnia 1929 piątek” tak pisze: „Zrezygnowałam z tej olbrzymiej całości, nie podołam temu, będzie to jedynie opowieść pt. „Bogumił i Barbara”, a jej dwie części zawrą się  być może w jednym, nieco grubszym tomie. Oprócz rzeczy, które napisałam, wywożę stąd huk notatek i koncepcję powieści psychologiczno-kryminalnej…”.

Zaskakujące – Maria Dąbrowska jako autorka powieści „psychologiczno – kryminalnej”, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że ówczesne określenie „powieść kryminalna” nie koniecznie znaczyło to samo co dziś.

    Zwyczajne, jak byśmy współcześnie określili „kłopoty lokalowe” spowodowały, że Maria Dąbrowska jako kwaterę na swój pierwszy pobyt w Płonnem otrzymała pomieszczenie w miejscowej dwu oddziałowej szkole powszechnej. Prawdopodobnie cała ta kwestia mieszkaniowa nie miała dla niej większego znaczenia, gdyż w swoich „Dziennikach” zanotowała jedynie, że „pogoda była zachwycająca i zostało mi z tego powodu błogie wspomnienie samotnych wędrówek po kolorowych lasach, które odbiło się w opisie spacerów pani Barbary z Piotrusiem po lasach Krępy”. „A tutaj takie lasy, takie pagórki”…

    W tym momencie – moim zdaniem – spotyka nas tu jednak pewien drobny zawód, bo gdyby jakiś „śledczy” nieznający topografii Płonnego chciał we wspomnianych opisach z „Nocy i dni” ją odtworzyć i przypisać dokładnie – miałby z tym spory kłopot. Dąbrowska jedynie „prześlizga” się po krajobrazie, wybierając z niego pojedyncze scenerie, służące do budowania nastroju. Niejako wplata je w budowane uczucia przy pomocy ogólników, a niekiedy stosując niemal fotograficzne zbliżenie wybranych detali. Tych opisów Płonnego vel Krępy nie ma zbyt wiele. Relacjonując przyjazd Barbary i Bogumiła do Krępy, położenie wsi kwituje właściwie jednym zdaniem: „Zarówno położenie wsi, jak rozplanowanie folwarku było zachwycająco malownicze.

      No właśnie, mamy zapamiętać określenie „zachwycająco malownicze” i uruchomić swoją wyobraźnię, by wypełnić słowo „malownicze”. Wprawdzie nieco dalej, jakby mimochodem, acz w ważnym momencie wspomina o otaczających wieś lasach („Ochoczo wsiadła do sanek, a kiedy wyjechali między lasy, zapragnęła, by Bogumił ją pocałował”), ale owa wyraźnie zamierzona oszczędność jedynie lekko koryguje obraz stworzony dowolnie przez czytelnika. Dopiero wzmianka o wzgórzu wypełnia go i pozwala zobaczyć w nim podobieństwo okolic Płonnego („Wspinali się pomału na leśne wzgórze, a potem zbiegali z niego wąską ścieżką....”- z opisu wędrówki Barbary z Piotrusiem) i tym bardziej, że kilkanaście stron dalej już mamy pewność, iż owo wzgórze nie jest jedynym, gdy pani Barbara mówi do Bogumiła: „pod Kalińcem okolica bardzo niemalownicza. A tutaj takie lasy, takie pagórki”. Zresztą z większym uczuciem oznajmia niemal to samo w pierwszych tygodniach po przeprowadzce do Serbinowa: „- Jaki tam był na przykład widok z okien – mówiła, zachwycając się wstecz. – Jak okiem sięgnąć, wzgórza, lasy, łąki! I jak zdrowo, jak sucho. Już w godzinę po deszczu można było wszędzie iść bez kaloszy.”

   Jeśli idzie o owe lasy to Dąbrowska, a za nią i my mieliśmy szczęście, że autorka przebywała na swoich wczasach właśnie w okolicach Płonnego, nie zaś gdzieś obok, bo to właśnie w pobliżu tej wsi kompleksy leśne zostały najmniej zdewastowane przez rabunkową gospodarkę drewnem. Jeden tylko – właściciel pobliskiego Dulska Józef Wysocki herbu Dryja, człowiek dobry dla innych, lecz nieprawdopodobny wręcz hulaka; potrafił pozwolić na wycięcie kilkudziesięciu hektarów lasu, a olbrzymią kwotę, jaką wziął za drewno, czyli 50 000 talarów przepuścić w karty! Po prostu – gdy brakowało niektórym miejscowym panom szlachcie pieniędzy – wycinali bory. Tak działo się na całej ziemi dobrzyńskiej, toteż w tymże XIX wieku w ciągu kilkudziesięciu lat zmniejszono zalesienie z ponad 30 do ledwo 11 procent! Do dziś większość zachowanych lasów w gminie Radomin (gdzie administracyjnie należy Płonne) znajduje się w jej północno- zachodniej części. Są niemal przytulone do Drwęcy, a opiekę nad nimi sprawuje leśnictwo w Płonnem. Najwidoczniej i na szczęście aż tak źle tu nie było, stąd pisarka mogła cieszyć się i czerpać natchnienie z uroków przyrody leśnej, w zamian za co, my dziś możemy puszyć się, iż Ktoś Taki tu był, zaś jej myśli, inspiracje właśnie tu powstałe walnie przyczyniły się do stworzenia pomnikowego dzieła polskiej literatury, a przy odrobinie wysiłku możemy nawet niejako „wejść w buty” pani Marii…

     O tym jak bardzo pisarka była wrażliwa na piękno i zjawiska przyrody niech świadczy choćby jedno, jedyne zdanie w całej powieści, a odnoszące się do cudowności natury Krępy (Płonnego). Jedyne, ale tak piękne, tak poetyckie jakby jego druga część była wyrwana z wiersza: „- Czujesz jak liście pachną? – dowiadywała się matka; zaś potem skręcali nieco, ścieżka z mokrej i czarnej stawała się piaszczysta, las rozstępował się, rozwidniał, tu i tam ciągnęły się uschnięte wrzosowiska, a na nich rosły brzozy rozsiewające dookoła rzęsisty blask, od którego oczy się mrużyły i błękit nieba wydawał się ciemniejszy…

Mam wrażenie, że tego nie da się wymyślić, to trzeba przeżyć, zobaczyć, wchłonąć do serca. Inna rzecz, iż takie zjawisko może tak zauważyć, właśnie tak odebrać jego doświadczenie, opisać je w ten sposób – wyłącznie ktoś, kogo duch unosi się nad tą naszą ziemią obsadzoną kartoflami…

    Tak, Płonne w życiu Marii Dąbrowskiej musiało być co najmniej miłym miejscem, a przecież mamy dowód i na to, iż było również inspirującym, ba pobudzającym – wyzwalającym siły do pisania, czasem azylem, swoistym sanatorium dla zranionej duszy jak wówczas, późnym latem 1926r, gdy czuła się taka sama, obita dopustem śmierci męża i krótko po tym jego brata, będącego podporą dla nieznośnego wdowieństwa. Ze wspomnień jej siostrzenicy Danuty Klech (córki Stanisława Hepke i Heleny Szumskiej) wiemy, że całe dnie „zamyślona i melancholijna” wędrowała po polach. Zebranymi po drodze kwiatami stroiła stojącą na jej stoliku fotografię męża Mariana. Dopadła ją tak wielka depresja, że Helena przez jakiś czas postanowiła zostawać z siostrą na noc (pisarka wynajmowała wówczas pokój „we wsi”, w chałupie gospodarza Chmielewskiego). Jestem niemal przekonany, że część z kłębiących się wówczas w jej głowie przemyśleń o życiu przemijaniu i śmierci weszła do powieści włożona w usta jej bohaterów, lub narrację. Być może śladem depresji, fatalistycznego myślenia jest np. takie zdanie dotyczące stanu powieściowej Barbary: „Bo wszystko zło, którego się wiecznie spodziewała, może się stać lub nie. Ale to jedno czeka na pewno i ją, i tych czworo, siedzących wesoło przy stole. Nieunikniony rozpad i rozkład, choroba, męka i śmierć.”

Widać tu stan wymagający ukojenia, wejścia na „piaszczystą ścieżkę rozstępującego się lasu”, doświadczenia „brzóz rozsiewających dookoła rzęsisty blask”, a wówczas stwierdzimy, iż – „Rwać się do życia jest zwyczajnym losem człowieka”, bo  – „Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo. Wszystko mija, a nic się nie zmienia…”

   Niewątpliwie pobyt w Płonnem pomógł pani Marii „wyrwać się do życia” w trakcie jej chyba najważniejszego pobytu na ziemi dobrzyńskiej, mianowicie latem 1929 roku. Lektura  „Dziennika” pisarki dowodzi, że przed przyjazdem ewidentnie przechodziła kryzys twórczy. Opadały ją rozmaite myśli, dręczyły wątpliwości. Z kart jej wspomień czuć wyraźny chaos i dezorientację co dalszego kierunku, a czasem prawie egzaltację, gdy wydawało jej się, iż odnalazła drogę. Była też ewidentnie wyczerpana pisaniem kolejnych odcinków powieści „Domowe progi” (pierwowzoru drugiego tomu „Nocy i dni”, drukowanego w czasopiśmie „Kobieta Współczesna”) w szybkim, dyktowanym przez wydawcę rytmie. Także panowanie nad pełnym zakresem poruszanej tematyki musiało wyczerpać pisarkę. W notatce z 22 marca 1929 roku możemy przeczytać: „Nic nie chcieć dowodzić. Przed zdumionymi oczyma rozpostrzeć obraz świata. Tak chcę pisać. To niech będzie moja dewiza przed rozpoczęciem drugiego tomu. Już się teraz nie martwię, że nie mam żadnej idei.” Niespełna trzy miesiące później odnotowuje; „Ale ja chyba nie wrócę do Niechciców lub też rozbiję temat na kilka oddzielnych powieści. I czy, mój Boże, napiszę coś w międzyczasie…

„W życiu bywają noce i bywają dni powszednie”…

      Mało brakowało, aby pisarka definitywnie zarzuciła dokończenie „Nocy i dni”, bo wygląda na to, że miotana rozmaitymi myślami nie potrafiła ich uporządkować, w następstwie czego najwyraźniej – zwyczajnie straciła pomysł (możliwe, że dlatego trudno w „Nocach i dniach” uchwycić jasno sformułowaną myśl przewodnią, a są tacy, którzy mówią, że jej tam po prostu nie ma!). Wszystko to ustąpiło, gdy tylko znalazła się w Płonnem, gdzie „brzozy rozsiewają dookoła rzęsisty blask, od którego oczy się mrużą i błękit nieba wydaje się ciemniejszy”. Właśnie na tej dobrzyńskiej wsi, pod datą 9 sierpnia 1929 r zanotowała w Dzienniku: „Napisałam tu dwie nowele (…) i kilka rozdziałów drugiego tomu, którego właściwie koncepcja dopiero teraz się przede mną o tyle o ile wynurzyła”.

      Ciekawe, czy to czasem nie wówczas przyszła pani Marii do głowy chyba jej najczęściej cytowana sentencja z „Nocy i dni”: -„W życiu bywają noce i bywają dnie powszednie, a czasami bywają też niedziele…”. W powieści, to piękne, głęboko filozoficzne zdanie jest po prostu częścią narracji, ale w filmie Jerzego Antczaka (pod tym samym tytułem, w scenariuszu opartym dość ściśle na dziele Dąbrowskiej) zostało wyeksponowane, oprawione uroczą sceną. Oto po odjeździe Dalenieckiego, który przedtem mocno skomplementował Bogumiła Niechcica cały obraz emanuje relaksem, swobodą, niewymuszoną odświętnością, pogodą. Pani Barbara (cudownie zagrana przez Jadwigę Barańską) idzie z mężem skąpaną w słońcu drogą, tonącą w zieleni poboczy, pośród szpaleru starych wierzb i w pewnym momencie z właściwym sobie wdziękiem mówi: „W życiu bywają noce i bywają dni powszednie, a czasem bywają też niedziele. Rzadziej się to zdarza niż w kalendarzu i tym razem wydaje mi się jakby niedziela zaczęła zbliżać się do naszego życia.”

     Mamy prawo przypuszczać, że takich „niedziel” – dni szczęścia i zadowolenia – w Płonnem miała Maria Dąbrowska sporo. W liście do swojego serdecznego przyjaciela Stanisława Stempowskiego (związała się z nim po śmierci męża) donosi – „Mnie ta przyroda tu trzyma, te jeziora, strumienie… To zdumiewające miejsce jest całą skończoną w sobie epopeją… stamtąd wyjdzie piąta moja książka, wielka epopeja współczesnej wsi.”

    Przyjeżdżała tu chętnie, nie szukając specjalnych pretekstów (mam na myśli czas po śmierci matki, w grudniu 1927r, której do tego czasu towarzyszyła w letnich wyjazdach na wieś), bo jej niezwykle wrażliwa natura już podczas pierwszego pobytu zdążyła poznać nie tylko uroki tutejszej przyrody, lecz wkrótce także unikatowy „krajobraz kulturowo- socjologiczny” wytworzony przez tutejsze społeczeństwo. W swoich zapiskach zostawiła taką adnotację: „Wieś i majątek Płonne rozłożone były na ślicznych wzgórzach, jedno z nich porosłe kilkusetletnimi modrzewiami chronione były jako zabytek. Majątek miał lasy mieszane, przeważnie liściaste, cudownie urozmaicone, bogate w grzyby i jagody(…). Okolica była istotnie bardzo bogata w warianty melodyjne i lubiła śpiewać. Nigdzie indziej poza kresami wschodnimi nie słyszałam tak często zbiorowego śpiewu przy powrocie od pracy albo na polu grania z tańcami i śpiewami odbywały się niemal codziennie i we wsi i w czworakach dworskich.”

        Hmm… Czyż nie to samo, sto lat wcześniej zachwycało w tej okolicy młodego Fryderyka Chopina?

Tajemnica miejsca

       Jest w tej dobrzyńskiej wsi coś aż dziwnie miłego i dziś. Wprawdzie nie słychać „zbiorowego śpiewu przy powrocie od pracy”, czy nie widać objawów spontanicznego folkloru, ale ludzie nadal tu serdeczni i żywiołowi, zaś uroczych zakątków całe mnóstwo! Także krajobraz wiele zachował ze swojego dawnego czaru. Zresztą przekonałem się o tym, gdy pewnego letniego wieczoru stanąłem na szczycie szerokich schodów prowadzących do starego kościoła parafialnego pod wezwaniem św. Jakuba i ogarnąłem wzrokiem panoramę łagodnych wzgórz iluminowanych ostatnimi promieniami gasnącego słońca, soczystych, pełnych zapachów drzew, których długie cienie leniwie pełzły po łąkach, drogach, kamieniach, polach, powietrzem lekko płynęły stłumione odgłosy zwykłej krzątaniny wiejskiego wieczoru … Przypomniało mi się wówczas kilka linijek tekstu z rozważań Basi Niechcicowej umieszczonych właściwie na ostatniej karcie pierwszego tomu „Nocy i dni”. W dosłownym cytacie „stoi tam” tak: „Jakże często ci, co żyją w wirze świata życiem pełnym sławy, nauki, doniosłych czynów, marzą o cichym życiu na uboczu, gdy ci, co siedzą w zaciszu, śnią o publicznym działaniu, o szerszym świecie. Przyjdą może czasy, kiedy każdy będzie mógł zaspokoić te obydwie tęsknoty, ale nim przyjdą, trzeba się pocieszać, że gdziekolwiek się jest, byle się było człowiekiem, dźwiga się razem z wszystkimi losy świata…

Text&foto schodów kościoła w Płonnem – Piotr Grążawski

„Cóż stąd, że umieramy? Życia jest wciąż tak dużo”.

Maria Dąbrowska

Matejko w Toruniu 1877

Jan Matejko w Toruniu

„Co nas minęło przeszłą niedzielę, tego doczekaliśmy się szczęśliwie wczoraj. Mistrz nasz Jan Matejko zjechał z Waplewa, gdzie od tygodnia bawił i zkąd do Malborga i Gdańska robił wycieczki, pociągiem z Iławy o 3:40 po południu do Torunia wraz z żoną i córeczką swoją Heleną.

Na dworcu, gdy i dzień roboczy i deszcz przeszkadzały, nie było już tych tłumów ludności miejscowej, które w niedzielę daremnie oczekiwały przybycia tyle szanowanego mistrza, a które wówczas z żalem wracały do domu, jak to bywa po każdym zawodzie. Zebrało się wszelako na dworcu grono obywateli miejscowych i okolicznych, którzy pospieszyli uścisnąć rękę rodakowi tyle dla sztuki i sławy narodu zasłużonemu. W imieniu zgromadzonych i komitetu zajmującego się przygotowaniami do przyjęcia powitał przybywającego i członków rodziny jego poseł pan Erazm Parczewski w krótkich słowach, na które Matejko serdecznie odpowiedział. Zajechały przysposobione powozy i przewieźliśmy zacnych gości naszych do hotelu pod Trzema Koronami.

Po godzinie 6-tej nastąpił wspólny obiad. Zasiadło do stołu 39 osób z miasta i okolicy, między tymi trzy damy.

Usposobienie było uroczyste, serdeczne i poważne, jak tego cześć dla takiego mistrza jak Matejko, wymagała.

Pierwsze zdrowie Matejki wzniósł p. Michał Sczaniecki, wyrażając krótko, treściwie i udatnie cześć dla mistrza, wdzięczność dla mistrza narodu za to odtworzenie naszej przeszłości, za to podniesienie ducha i nadziei, które dla narodu z dzieł jego popłynęło, w szczególności zaś wdzięczność Prus Zachodnich za zwiedzenie tej ziemi i obronie wypadku z wojen tutejszych, bitwy pod Grunwaldem, do przyszłego swego utworu. Zdrowie takie spełniono z zapałem, a w poważnych słowach odpowiedział i podziękował na nie Matejko wyrażając radość swoją, że danem mu było tu na kresach zasiąść w kole braci i z takiemi spotkać się uczuciami.

Pan Erazm Parczewski wzniósł zdrowie godnej małżonki mistrza, a dziękując jej za tę podporę, którą mistrz w jej miłości i pieczołowitości zajmuje, wyraził pewność, że w długie lata w rozkoszach domowego pożycia będzie ona za naród nasz czułą i troskliwą przechowawczynią tego skarbu, jakim są geniusze dla każdego narodu.

Do zdrowia tego dodał następnie z swej strony w imieniu Kujaw pan Jan Arndt swoje życzenia, poczem redaktor naszej Gazety raz jeszcze wzniósł zdrowie Matejki. W dłuższem przemówieniu wspominał o dziełach mistrza, a starając się skreślić obraz naszej doli tutejszej, polecał Polaków Prus Zachodnich jego pamięci, prosząc aby w dziełach swoich natchnął pewnością zwycięstwa, pokrzepił nadzieją lepszej przyszłości i siły do walki z cnót narodowych czerpać uczył. Do tego dorzucił następnie kilka słów pan Kasprowicz w imieniu Torunia.

Była już godzina 10, gdy wstano od stołu, poczem na miłej pogadance spędziliśmy jeszcze godzinkę z miłymi gośćmi naszemi.

Matejko zwiedzał dziś nasze miasto i jego liczne zabytki, wyjeżdża zaś jutro w południe na Aleksandrowo i Skierniewice do domu.”

Gazeta Toruńska, październik 1877 r,

PAPIESKI HUMOR

99 lat temu urodził się Karol Wojtyła – Polak, który został papieżem. Jego działalność życiowa miała nie tylko historyczny wpływ na los Polski i świata, lecz także na humanizm końca XX wieku.

Jak pewnie zdecydowana większość z nas pamięta, życie papieża wnosiło nam przede wszystkim wzór postaw moralnych, religijnych, filozoficznych. Pozostawił po sobie dzieła pisane, niesamowite wrażenie świętości, wiele wzruszających chwil, ale też wcale nie rzadkie momenty humoru. Był człowiekiem z krwi i kości, w którym momentami aż kipiała nasza słowiańska dusza, o czym wspomina wielu ludzi, którzy się z Nim stykali na co dzień i od święta. Warto, aby również ten aspekt- papieskiego humoru- upowszechnił się wśród nas, abyśmy o nim pamiętali, gdyż to On ugruntował pogląd, że elementem świętości jest także pogoda ducha. Zatem w dniu papieskich urodzin przypomnijmy kilka anegdot z Nim związanych.

NA NARTACH

Papież miał umowę z włoską policją, że ze względów bezpieczeństwa na narty jeździ incognito. No i raz Papież z księdzem Dziwiszem jeżdżą sobie; góra –dół, góra -dół, pogoda piękna, ludzi mało. Kilka razy zjechali i widzą, że mały chłopczyk się do nich przyczepił, przyglądając się badawczo obydwu. W pewnej chwili, gdy papież miał już wejść na krzesełko, ten chłopczyk wybiegł przed Niego, uklęknął i się przeżegnał. A na to papież do Dziwisza: „Stasiu, wiejemy!”.

LEKTYKA

Obejmując najwyższy kościelny urząd papież musiał obejrzeć też rozmaite sprzęty, jakie zostały jeszcze po jego poprzednikach, a służące im do posługi papieskiej. Wśród nich wyróżniała się zwłaszcza sedia gestatoria, czyli lektyka, używana jeszcze przez Jana XXIII. Na jej widok Jan Paweł II zasępił się nieco i mruknął: – Co ja z tym zrobię? Kurzy się na to, miejsce zajmuje. Paweł VI sprzedał tiarę i pieniądze rozdał ubogim, ale komu ja to sprzedam? Wiem!… Sprzedam ją arcybiskupowi Strobie!

POLSKI PAPIEŻ Tę anegdotę włoski kurialista Andre Frossard usłyszał od samego Jana Pawła II: Papież modli się i pyta Boga; – Panie czy Polska odzyska pewnego dnia wolność? – Tak- odpowiada Bóg – lecz nie za twojego życia. Wobec tego papież pyta dalej:- Panie, a czy po mnie będzie jeszcze polski papież? – Nie za mojego życia – odpowiada Pan Bóg.

KURCZAK

W Watykanie odwiedził papieża ksiądz Mieczysław Maliński. Podano obiad – gość dostał kurczaka, a gospodarz rybę. – Dlaczego mam jeść kurczaka? – zapytał Maliński. Na co papież mruknął – Bo kurczak jest tańszy.

DEFINICJA MNICHA

Gdy Karol Wojtyła był jeszcze kardynałem, spotkał w tynieckim klasztorze bardzo szczupłego, ascetycznego ojca Leona Knabita. Uśmiechnął się na jego widok i zawołał: – Ojcze Leonie! Jesteś definicją mnicha: kupa kości owinięta w czarny materiał.

W LICHENIU Gdy podczas Jego pielgrzymki do Sanktuarium rozentuzjazmowany tłum wznosił okrzyk: „Witaj w Licheniu!”, papież przez chwilę udawał, że nasłuchuje, a potem z przekorną ulgą stwierdził: – No, już myślałem, że wołacie: „Witaj ty leniu”.

W GLIWICACH

Z powodu choroby papież nie mógł pojechać do Gliwic. Niespodziewanie odwiedził jednak to miasto ostatniego dnia swojej wizyty w Polsce. – Ja bym z takim papieżem nie wytrzymoł – powiedział z góralskim akcentem. – Mo przyjechać, nie przyjeżdżo, zaś potem znowu ni ma przyjechać- przyjeżdżo.

EKUMENICZNY ZNAK

Modlitwa ekumeniczna we wrocławskiej Hali Ludowej, czerwiec 1997r. Poranny ziąb i wilgoć dały o sobie znać, bo w czasie przemówienia papież zaczął kichać. Po pierwszym kichnięciu czterotysięczna sala wstrzymała oddech. Drugie kichnięcie nagrodziła już brawami. Na twarzy Jana Pawła II pojawił się figlarny uśmiech: – Okazuje się, że kichnięcie może mieć sens ekumeniczny- zażartował i popatrzył po zgromadzonych. – I służyć sprawie pojednania- dodał dla pewności.

KONKLAWE

Spiesząc się na konklawe, podczas którego został wybrany papieżem- Karol Wojtyła zdradzał pewne oznaki zdenerwowania. Zaintrygowany ksiądz Dziwisz zapytał go o to, w momencie, gdy już się żegnali przed wejściem do sali obrad kardynałów. Przyszły papież pochylił się dyskretnie do ucha księdza i szepnął: – Bo widzisz Stasiu, w tym pośpiechu nie założyłem wymaganych przepisami szkarłatnych skarpet. I rzeczywiście w trakcie tamtego pamiętnego konklawe Karol Wojtyła jako jedyny z kardynałów nie miał na nogach szkarłatnych skarpet, a zwykłe góralskie z cienkiej owczej wełny.

ROZMOWA

Jak wiadomo, w kościele katolickim wszystkich hierarchów obowiązuje pewna etykieta w kontaktach z wiernymi. Również papież powinien stosować się do rozmaitych procedur, zwyczajów itp. Gdy w 1978 Karol Wojtyła został pierwszym od czterech stuleci niewłoskim papieżem, to tuż przed pierwszym wyjściem na balkon Bazyliki, aby przedstawić się tłumom, powinien był odbyć rozmowę z mistrzem papieskich ceremonii. Ale Karol Wojtyła nie miał dla niego czasu, ponieważ gdy tylko przebrał się w szaty najwyższego dostojnika kościoła zamiast porozmawiać z mistrzem ceremonii klęknął przed obrazem Matki Bożej i modlił się gorąco. Otoczenie nie dopuszczało ceremoniarza do papieża tłumacząc, iż „właśnie rozmawia z Matką Boską”. Gdy wreszcie wstał z kolan i zaczął iść w kierunku najsłynniejszego balkonu świata, mistrz ceremonii natychmiast go dopadł i szybko zaczął wykładać najważniejsze procedury, a tuż przed drzwiami balkonu zapytał – Ojcze Święty, czy Wasza Świątobliwość pamięta wszystko co trzeba robić? Papież zatrzymał się na sekundę spojrzał za siebie w głąb korytarza, gdzie wisiała ikona Matki Bożej, przed którą się modlił i pewnym głosem oświadczył – Pamiętam wszystko z naszej rozmowy! Po czym przekroczył próg balkonu, tym samym zaczynając jeden z najbardziej niezwykłych pontyfikatów w dziejach kościoła katolickiego. Zebrał – Piotr Grążawski