19 sierpnia 1980 roku, niedaleko Torunia, w lesie pomiędzy Brzozą a Otłoczynem (około 2 kilometry za Brzozą w kierunku Włocławka) doszło do potwornej katastrofy kolejowej, która wstrząsnęła społeczeństwem nie tylko naszego regionu. Zginęło w niej aż 67 osób: kierownik pociągu, maszynista i dwóch pomocników oraz 63 pasażerów (tu jest imienna lista ofiar).
Wczoraj (19 sierpnia) w miejscu katastrofy, biskup ordynariusz diecezji toruńskiej Wiesław Śmigiel odprawił mszę świętą w intencji ofiar. Po nabożeństwie pod pomnikiem upamiętniającym to wydarzenie złożono kwiaty.
Maszyniści przejeżdżający obok tego miejsca cały czas sygnałem dźwiękowym oddają hołd tragicznie zmarłym.
Tak katastrofę wspomina Kazimierz Janicki, wówczas naczelnik Lokomotywowni Toruń, uczestnik akcji ratowniczej, mieszkaniec Jabłonowa Pomorskiego – człowiek zasłużony także dla naszego związku; mocno wspierający zakładanie NSZZ”S: kolejowej, inwigilowany, w stanie wojennym więziony, dziś emeryt.
19 sierpnia 1980 roku, wczesnym rankiem, zostałem powiadomiony przez dyspozytora trakcji, że pod Otłoczynem zderzyły się dwa pociągi, towarowy z naszym osobowym nr 5130. Zapytałem natychmiast, czy zostały wdrożone odpowiednie procedury ratownictwa i powiadamiania, a on potwierdził. W rozwinięciu tego meldunku dowiedziałem się, że został skierowany na miejsce katastrofy nasz pociąg ratunkowy, wzmocniony pracownikami warsztatu napraw lokomotyw pod kierownictwem nieżyjącego już Mariana Pietrzaka. Wysłanym po mnie samochodem służbowym udałem się pospiesznie na miejsce tragedii. Po dojściu z trasy E-16 do skarpy wąwozu torowiska, ujrzałem straszny widok: leżące i wiszące na wagonach martwe ciała, niektóre bardzo zmasakrowane. Wokół rannych krzątały się już służby medyczne, był tam między innymi nasz lekarz zakładowy Janusz Cetler. W wąwozie, wśród spiętrzonych lokomotyw SP-45 i ST- 44, pogiętych szyn i leżących na boku wagonów osobowych i towarowych, byli już także funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej i Służby Ochrony Kolei, którzy zabezpieczali teren katastrofy i pomagali w ratowaniu pasażerów, a także w wynoszeniu zwłok.
Ponieważ rozmiar tragedii przerastał nasze możliwości w usuwaniu skutków wypadku, wezwano dodatkowo dwa pociągi ratunkowe, jeden z Bydgoszczy pod kierownictwem Ryszarda Arasiewicza, drugi z Zajączkowa Tczewskiego pod kierownictwem Edwarda Kopeckiego. Te dwa pociągi z ciężkim sprzętem dźwigowym i dwoma ciągnikami czołgowymi okazały się niezbędne w usuwaniu i ustawianiu na torach wykolejonych wagonów i lokomotyw. Pewnie nie każdy wie, ale lokomotywa ST-44 waży 118 ton.
Wiele dramatycznych epizodów tej trudnej akcji ratunkowej utkwiło mi w pamięci, ale przytoczę tylko niektóre. Pod wykolejonym, wywróconym na bok wagonem leżała kobieta, która wołała cichym głosem o pomoc. Po ostrożnym podniesieniu wagonu, jeden z członków załogi mojego pociągu ratunkowego wyniósł ją na rękach, ale ona już umierała. Trudno było dotrzeć do przygniecionego maszynisty pociągu osobowego Gerarda Przyjemskiego, który leżał pod stalową podłogą lokomotywy SP-45. Udało nam się go wydostać, ale jego pomocnik Józef Głowiński poniósł śmierć przyciśnięty stalowym pulpitem.
Było już prawie południe, dzień był słoneczny i bardzo gorący, a ciągle wynoszono ciała ofiar na skarpę. Chciałem, żeby się to wreszcie skończyło, jednak zwłok wciąż przybywało, układano je jedne przy drugich. Nie było czasu na zadumę, pracowaliśmy dalej. W pewnym momencie zostałem przywołany do przybyłego na miejsce pierwszego sekretarza PZPR Edwarda Gierka (ówcześnie faktycznego szefa państwa – przyp. red. „Wypowiedzi tygodnia”). Stał na skraju skarpy, nie patrzył na nikogo. Powiedział cicho, bardziej chyba do siebie niż do mnie: „dlaczego doszło to tej straszliwej tragedii?” Odpowiedziałem również cicho: „tego jeszcze nie wiemy”. Wieczorem, kiedy zabraliśmy się do usuwania złomowiska, żołnierze przeczesywali las w poszukiwaniu rannych, którzy w szoku mogli się oddalić od miejsca katastrofy. (…) Dwie zniszczone doszczętnie lokomotywy zostały przetransportowane do naszej lokomotywowni, gdzie straszyły swoim widokiem dość długi czas.
Krótko potem zaproponowałem namiastkę pomnika pamięci na skarpie wąwozu. Została zrealizowana i istnieje do dnia dzisiejszego. Z oburzeniem przyjąłem fakt okradania tabliczek z mosiężnymi nazwiskami ofiar. Ktoś poodrywał je z drewnianych podkładów torowych, do których były przytwierdzone.
Co roku na początku sierpnia wracają przykre wspomnienia katastrofy i tamte dramatyczne obrazy. Jednakże sierpień przypomina mi również pewną nadzieję na wolność i demokrację, związaną z wydarzeniami, które dały początek przemianom w Polsce. To wydarzyło się naprawdę prawie równolegle.