TAK TO WYGLĄDAŁO Z DRUGIEJ STRONY
Pan Jan Stolarski mieszka dziś w jednym z miast naszego regionu, gdzie jak sam twierdzi – „najważniejsze są truskawki” z przydomowego ogrodu. W grudniu 1981 był kapitanem LWP, zgodził się na chwilę wspomnień i rozmowę z P. Grążawskim. Piotr Grążawski – W grudniu 1981 roku był pan w LWP (Ludowe Wojsko Polskie) jeszcze dość młodym żołnierzem, oficerem w stopniu kapitana, a więc nadzieja na karierę wyglądała dobrze. Wy liniowcy (w odróżnieniu od kadry sztabowej) wiedzieliście co się święci na grudzień 1981? Jan Stolarski – Nie. Nikt nas w polowych jednostkach w nic nie wtajemniczał (przynajmniej na moim poziomie), a nie pamiętam żebyśmy spekulowali na ten temat, chociaż… Pamiętam w maju 1981 roku odbyły się wielkie ćwiczenia w ramach Układu Warszawskiego na które zjechało nadzwyczajnie dużo „sojuszniczych” generałów. Po ćwiczeniach oni zostali i całe dnie spędzali na naradach, co na zdziwiło, ponieważ zawsze po manewrach jechali do swoich krajów. Ponadto sztab zrobił nam ćwiczenia- grę wojenną zajmowania Warszawy. PG – Jak to, zajmowania Warszawy? JS – No tak. W scenariuszu było, że wrogie siły podstępem zajęły stolicę, opanowując jej newralgiczne punkty, a my mieliśmy ją odbić przy jak najmniejszych stratach w ludziach. Staliśmy wówczas w Puszczy Kampinoskiej, ale to długa historia… PG – To na inny czas. Kiedy zorientowaliście się, że coś się dzieje naprawdę? JS – W piątek, 11 grudnia 1981 roku. Wtedy, o godzinie 3.00 ostry alarm poderwał całą moją 16 Dywizję Pancerną, w której byłem oficerem. Rozkaz dowódcy płk dypl. Władysława Kalety mówił o skierowaniu wszystkich jednostek; z miejsca postoju w stronę Warszawy. Przesuwaliśmy się bez zbędnego pośpiechu, początkowo unikając głównych dróg. Krótko przedtem ściągnąłem do Dywizji nowe bojowe wozy pancerne, więc mimo niespiesznego tempa przejazd odbywał się bezawaryjnie, choć nadal nie znaliśmy szczegółów celu tego manewru. Noc spędziliśmy w niedużej miejscowości Muszaki, a potem ruszyliśmy główną szosą do stolicy. We wczesny, pogodny, choć mroźny jak diabli ranek 13 grudnia 1981 roku czoło kolumny pułku zmechanizowanego, które stanowiło około 40 czołgów i 90 bojowych wozów piechoty osiągnęło miejscowość Palmiry. Tam przez czołgowe radia usłyszeliśmy wystąpienie generała Jaruzelskiego informujące o wprowadzeniu stanu wojennego, a także powołaniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego. Pamiętam, że nasz szef łączności pułku słuchał tego z dość ponurą miną, komentując na końcu, „że Jaruzelski z tą gadką chyba czekał na nasze przybycie”. Zresztą już niedługo w prywatnych rozmowach także między niektórymi oficerami krążyło znane powiedzonko: „WRONa orła nie pokona”. PG – Wjechaliście do Warszawy? JS – Pewnie i to jak! Wstyd się dziś przyznać, bo wjechaliśmy do zaśnieżonej Warszawy z podniesionymi lufami czołgów i armatami (taki był rozkaz), czemu ze zdumieniem przyglądali się mieszkańcy stolicy. Musiało to robić okropne wrażenie, ponieważ potem, gdy już zakwaterowano nas w opróżnionych ze studentów internatach Akademii Wychowania Fizycznego (studentów, władze uczelni wysłały na przyśpieszone ferie) i miałem możliwość odwiedzenia moich krewnych, oni poruszyli to zaraz w pierwszej rozmowie. Mieszkająca przy ulicy Ogrodowej (z jej okien rozciągał się przepiękny widok na dzisiejsze Aleje Solidarności) moja ciocia Romana, która walczyła w powstaniu warszawskim zapytała mnie wprost: „Jasiu, na kogo ciągną te armaty?” Potem, gdy popatrzyła na moje oficerskie gwiazdki uzupełniła: „Jak możesz służyć w armii kierowanej przeciwko własnemu narodowi?” To pytanie, które pozostało wówczas bez odpowiedzi nurtowało mnie przez następne miesiące, zwłaszcza, gdy na światło dzienne wychodziły wiadomości o tym, że nie obyło się bez ofiar w ludziach. W tym czasie moi żołnierze patrolowali północne dzielnice Warszawy, oraz zabezpieczali rozmaite urzędy państwowe, w tym ministerstwa i Radiokomitet. Moje wątpliwości wciąż narastały, a przy okazji wyszło, iż kilku kolegów także ma podobne dylematy.
Czołgi na ulicach z lufami w górze, sugerując gotowość do otwarcia ognia…